Recenzja Sonic Youth "Spinhead Sessions": Zawsze to coś
Rafał Samborski
Odkopanie niewydanych nagrań drogą do odcinania kuponów? Jeżeli owocuje to takimi albumami jak "Spinhead Sessions" trudno mieć to za złe, nawet jeżeli pozycja ta wzmacnia tylko tęsknotę za prawdziwym, pełnoprawnym długograjem grupy.
Sonic Youth to prawdopodobnie jeden z najbardziej wpływowych zespołów muzyki XX wieku. Bez grupy, której naczelnymi twarzami byli Thurston Moore, Kim Gordon i Lee Ranaldo trudno byłoby dziś mówić o grunge'u, noise rocku czy ogólnie rzecz biorąc rocku eksperymentalnym, a do inspiracji twórczością projektu przyznawali się Kurt Cobain czy Beck. Przy okazji Sonic Youth to jeden zespołów o najrówniejszej dyskografii - owszem, wśród siedemnastu nagranych krążków można trafić na pozycje tak mocniejsze, jak i te nieco słabsze, jednak trudno znaleźć albumy nie realizujące co najmniej dobrego poziomu jakościowego. Tak, mowa tu nawet o znienawidzonym przez sporą część fanów "NYC Ghost & Flowers", którego odmienny charakter podyktowany był kradzieżą sprzętu, z którego korzystali muzycy przy poprzednich albumach.
Jak pewnie część z was doskonale wie, nie powiedziałem rzeczy najważniejszej: Sonic Youth od kilku lat nie istnieje. "Ale jak to?! To co to ma być?!" - widzę już myślami skonfundowane reakcje części z was. Bo czym w takim razie jest "Spinhead Sessions", skoro grupa wstrzymała swoją działalność pół dekady temu? A jest to największe zaskoczenie, bo mamy do czynienia nie z żadnymi odrzutami z ostatnich lat działalności, a z utworami nagranymi między krążkami "EVOL" i "Sister". Dla przypomnienia: to właśnie te pozycje uznawane są przez wielu fanów za opus magnum. Co prawda, wymieniane są jednym tchem wraz z późniejszymi "Daydream Nation", "Goo" i "Dirty", ale to chyba świadczy tylko o tym, z jak niesamowitą chemią musieli obcować słuchacze Sonic Youth przez te wszystkie lata, prawda?
"Spinhead Sessions" różni się od pozostałych albumów Sonic Youth jednym zasadniczym szczegółem: mamy do czynienia z krążkiem instrumentalnym. No, dobrze - przyznaję. Nie jest to zaledwie szczegół, gdyż konwencja ta wymusza pewne zachowania, jak i zdejmuje ograniczenia, które mogły panować jeszcze na pozostałych albumach studyjnych "sonicznej młodości". Co to oznacza? Przede wszystkim zupełne porzucenie struktury piosenkowej, która choć zawsze była luźno traktowana przez grupę, to jednak stanowiła to niezbędne spoiwo między przystępnością a muzyką awangardową. Ostatecznie to właśnie ta cecha przyczyniła się do sukcesu przełomowego w karierze grupy "Daydream Nation" pod koniec lat 80. W ślad za porzuceniem piosenek idzie mniejsza przebojowość, ale przez to cała energia skupia się na rozbudowie kompozycji, napięciu czy wszelkiego rodzaju eksperymentalnych zabawach z takimi efektami jak tremolo czy delay. Dla niedzielnego słuchacza może być to trudne dla strawienia, ale miłośnik alternatywy powinien być zachwycony.
W tym podejściu, w którym melodia nie jest tak ważna jak sama barwa dźwięku można doszukać się nawet podwalin post-rocka - i to na dwa lata przed "Spirit of Eden" Talk Talk! A czy zamglone "Wolf" nie stanowi przypadkiem zapowiedzi shoegaze'owej eksplozji? Fani mogą się oczywiście oburzać, że tak miejscami wizjonerski materiał przeleżał w szafie 30 lat. Ale wiecie co? Właśnie bardzo dobrze - zapewne przez to dzisiaj mówilibyśmy o przespanej płycie, a tak możemy jej bez problemu posłuchać w domowych pieleszach. Że niby trudno traktować "Spinhead Sessions" jako pełnoprawny album Sonic Youth, gdy nie słychać na nim popisów wokalnych Moore'a lub Gordon albo ewentualnie Ranaldo? No tak... ale przecież zawsze to coś na pocieszenie.
Sonic Youth "Spinhead Sessions", Universal
7/10