Recenzja SALK "Matronika": Ubierz sweter i słuchaj
Zespół SALK nie stara się nawet uciekać od muzycznego schematu, z którego znani są twórcy zrzeszeni w labelu Nextpop. Na szczęście oznacza to również utrzymanie poziomu charakteryzującego pozostałe dzieła wychodzące z tego wydawnictwa.
Z czym kojarzy się wam wytwórnia Nextpop? Z melancholijnie brzmiącymi wokalistami i wokalistkami o smutnych oczach, brzdękających skandynawsko na swoich instrumentach i najprawdopodobniej wpatrujących się w zachód słońca przy dźwięku iskrzącego się kominka? Grupa SALK niespecjalnie odchodzi od tego schematu, wrzucając do niej zaledwie szczyptę elektronicznej przyprawy.
Tylko co na to poradzić, że działa to tak dobrze? Że jeśli szukać nieskrępowanego niczym uniesienia w ciepłym swetrze, to ta konwencja sprawdza się o wiele lepiej niż napuszeni epigoni rocka progresywnego albo rozmarzeni pianiści, spoglądający w niebo w trakcie delikatnego opadania ich palców ku klawiszom swojego płonącego nad jeziorem instrumentu.
Ale właśnie przez obrany kierunek można zarzucić SALK sporo, wszak ten koncept melancholijnego grania w ciepłych barwach na islandzką modłę nie należy do najoryginalniejszych. W kwestii muzycznej album prezentuje się więc minimalistycznie, choć jednocześnie bardzo przestrzennie. Melodia zazwyczaj jest prowadzona przez fortepian lub ukulele. Aranżacje, nawet gdy rozbudowane, zostają rozpisane na niewiele instrumentów, dzięki czemu nawet przy podkręconym tempie poszczególne piosenki są bardzo klarowne.
Elektronika z kolei stanowi zazwyczaj tylko tło. W "Śnie Zofii" służy do tworzenia warstwy ambientowej, a w "Latarniku" i "Perfect Storm" wypełnia tło glitchowanymi perkusjonaliami, pozbawionymi jednak stricte rytmicznej funkcji. Niekiedy element ten wyciągnięty zostaje bardziej na przód: intymna "Taiga" przełamywana jest syntezatorowym basem, "Dead Sea" wychodzi od melodii w stylu Ólafura Arnaldsa, by pod koniec rzucić na to 2-stepową perkusję, a "Halmahera" pokazuje co by było, gdyby Burial postanowił przenieść się o kilkanaście stopni szerokości geograficznej na północ.
Bardzo cieszy, że za warstwę tekstową na "Matronice" odpowiada Kamil Kwidziński, będący jednym z najbardziej obiecujących poetów młodego pokolenia. Zresztą to zawsze dobra wieść, gdy muzycy sięgają po kogoś, kto faktycznie potrafi rzeźbić w słowie zamiast zdawać się na własne umiejętności - lub ich brak - kończące się w piętrzących na dziwne sposoby metaforach albo połączeniach, które automatycznie kierują otwartą dłoń ku twarzy.
Wiersze Kwidzińskiego kierują się ciekawym konceptem poszukiwania duchowości w przyziemności, przez co nawet te bardziej natchnione momenty posiadają odpowiednią przeciwwagę. Możecie tego doświadczyć również na samej płycie, chociażby w "Dizonaurze", w którym słyszymy "Podaruj mi imię/Zapisz szminką na szybie/Wydepcz nad ranem w śniegu/Sen sprawiedliwego". Takie zabawy pojawiają się także w "Dziecinadzie", sprytnie bawiącej się tempem oraz atmosferą poszczególnych sekcji utworu: "Byłabym, była czyimś pięknym życiem/Cichym cmentarzem, gdzie ktoś mnie opłacze/Miałabym gwiazd po brzegi wanny/A księżyc co noc bałby się o siebie", śpiewa Marcela Rybska. Wraz z refrenem "Nie chcę już słuchać, że kiedy śpię to dzieje się krzywda" zwieńczonym na końcu słowami "Chcę słuchać, chcę słuchać bajek z księżyca" tworzy moment, w którym SALK nie tylko się słucha, ale i wielbi.
Problem w tym, że są chwile, w których ten kontrast cechujący twórczość Kwidzińskiego, zwyczajnie zanika. I wtedy robi się ciężej. Właśnie dlatego tytułowa "Matronika", czy przecież ciekawie pomyślane "Mojry", nie grzeszą komunikatywnością, wpadając w tę samą pułapkę, którą cechował się chociażby ostatni album Afro Kolektywu - tekst piosenki staje się w pełni zrozumiały dopiero wtedy, kiedy zostaje wyrwany ze swoich muzycznych ram. Cała otoczka utworu wyłącznie przeszkadza, zamiast stawać się dopowiedzeniem czy pewnym kierunkiem dla interpretującego słuchacza.
Nie do końca zrozumiała jest też decyzja dwujęzyczności całego krążka, wszak część numerów nagranych jest po polsku, część po angielsku. Owszem, wokal Marceli w szekspirowskich frazach nabiera miłej dla ucha gładkości, ale to w utworach śpiewanych w rodzimym języku ujawnia się cały charakter jej wokalu.
Dziwi jedna rzecz: to album, który zdecydowanie lepiej sprawdziłby się w zimie. Nie do końca przemyślanym pomysłem było wypuszczanie go, gdy za oknem robi się już ciepło. Wydawałoby się więc, że wytwórnia spóźniła się z premierą o kilka miesięcy. Z drugiej strony, jeżeli kogoś nie stać na bilet do jednego ze skandynawskich krajów, otrzymuje dobry sposób, by choć na chwilę posmakować tamtego klimatu. I to w znacznej części bez konieczności nauki języka obcego.
SALK "Matronika", Nextpop/Warner
7/10