Recenzja Ryan Adams "Prisoner": Więzień miłości
Kamil Downarowicz
"Kiedy biegam, słucham iPoda. Wrzuciłem tam całą dyskografię AC/DC. Słuchałem też wielu rzeczy z lat 80.: Bruce'a Springsteena czy Bruce'a Hornsby'ego. Ale kiedy słuchałem 'Fly On The Wall' AC/DC, zrozumiałem, co muszę zrobić ze swoją płytą". Takimi słowami Ryan Adams zapowiedział wydanie albumu "Prisoner". I rzeczywiście, słowo stało się ciałem.
Dla przypomnienia. Ryan Adams to gość znany głównie z faktu, że dwa lata temu nagrał płytę "1989" będącą w całości coverem longplaya Talyor Swift o tym samym tytule. Z tego, wydawałoby się, karkołomnego zadania Amerykanin wyszedł obronną ręką, zdobywając sobie uznanie publiczności i krytyków.
Ale Adams ma na swoim koncie dużo więcej osiągnięć. Swoją karierę zaczynał w kapeli Whiskeytown, grając alt-country. Z solową działalnością wystartował w roku 2000 wraz z wydaniem albumu "Heartbreaker". Od tego czasu zdążył wydać 15 tytułów sygnowanych własnym nazwiskiem. Jest także uznanym producentem, współpracującym z takimi artystami jak: Willie Nelson, Jenny Lewis, Fall Out Boy i Jesse Malin. Nagrywał ponadto wspólnie z Weezerem czy Norah Jones. Ciężko więc, jak sami widzicie, nazywać go artystą jednej płyty.
Na swoim najnowszym wydawnictwie Ryan sięga wzrokiem oraz gitarą w lata 80. XX wieku i w twórczość artystów takich jak wspomniani wcześniej Bruce Springsteen, Bruce Hornsby, Tom Petty oraz Billy Joel. Mamy zatem do czynienia z amerykańskim rockiem, granym z epickim rozmachem. Chyba nie trzeba nikomu specjalnie tłumaczyć, że romansując z tym gatunkiem muzycznym, łatwo popaść w pompatyczność i banał, które kochają co prawda stacje radiowe, ale poważni słuchacze już niekoniecznie. Na szczęście Adams doskonale balansuje tutaj na granicy kiczu i dobrego smaku, wydobywając z górnolotnych melodii najlepsze jej cechy i naciskając hamulec w odpowiednim momencie.
Muzyk potrafi też nadać swoim piosenkom subtelnej intymności. Dzięki temu taki np. rozpisany na organy i gitarę elektryczną singlowy "Do You Still Love Me" pomimo barwnego rozbuchania ma w sobie wyczuwalną nutkę melancholii. Podobnie jak najbardziej rockowe na płycie kawałki "Outbound Train" i "We Disappear".
Daje też o sobie znać zacięcie Ryana do pisania refleksyjnych, lirycznych songów. Ale bez przesadnie werterowskiej otoczki. W utworze tytułowym nadal oddychamy nostalgicznym powietrzem lat 80. w rytm akustycznej gitary, a kiedy pod koniec do głosu dochodzi harmonijka ustna, możemy poczuć się niemal jak kierowca ciężarówki przemierzający bezkresne amerykańskie tereny. Zresztą taki właśnie klimat poczucia przestrzeni i emocjonalnej wędrówki towarzyszy całej płycie. Naprawdę ciężko oprzeć się czarowi klasycznie brzmiącego, pastelowego "Doomsday", zahaczającego o alt-country "To Be Without You", wzruszającej ballady "Shiver and Shake" czy "Haunted House", którego nie powstydziłby się pewnie Bruce Springsteen. Zresztą jestem przekonany, że The Boss (ksywka Springsteena) byłby bardzo zadowolony z brzmienia całego tego albumu. I słusznie.
Ryan Adams "Prisoner", Universal Music Polska
8/10