Recenzja Roger Waters "Is This The Life We Really Want?": Pink Floyd to ja!
Roger Waters wraca z pierwszym regularnym albumem studyjnym po 25 latach i nie zawodzi fanów swojej macierzystej grupy.
W wieku 74 lat Roger Waters wydaje się dość aktywnym muzykiem. Wciąż gra ogólnoświatowe trasy koncertowe, a jego występy z repertuarem z "The Wall" okazały się na tyle dużym sukcesem, że znacznie przedłużył swoje wojaże po świecie. Przez to aż trudno uwierzyć, że jego ostatnim pełnoprawnym albumem studyjnym było "Amused to Death" z... 1992 roku. Przecież to rok, w którym część dzisiejszych fanów Pink Floyd nie pojawiła się jeszcze nawet na świecie!
Po premierze "Is This The Life We Really Want?" fani i krytycy obwołali powszechnie, że to najlepsze dzieło Watersa od czasu "The Wall". Wydaje się jednak, iż takie opinie są nieco na wyrost, ale wynikać mogą z zupełnie innej cechy "Is This The Life We Really Want?". Przede wszystkim to album najbliższy "środkowemu" obliczu Pink Floyd z całej solowej twórczości Rogera Watersa - do tego stopnia, że jawi się bardziej jako kontynuacja tamtego okresu muzycznego macierzystego zespołu aniżeli działalności muzyka już w pełni na własną rękę.
Oczywiście w uszy rzuci się też brzmienie zdefiniowane przez "The Final Cut" - chociażby w "Déjà vu" oraz "The Last Refugee". Pierwsza z kompozycji zahacza wręcz o klimaty alt-country, druga stanowi klasyczną floydowsko-watersowską kompozycję, w której główną rolę odgrywają wybijane przez fortepian akordy, a reszta elementów służy zaledwie wzmocnieniu atmosfery. I - jak okazuje się w trakcie słuchania - autocytatów jest całkiem sporo, ale jak na to, że daleko im od subtelności, w żaden sposób nie irytują.
"Bird in a Gale" w tym sentymentalnym powrocie kroczy jeszcze dalej, stawiając na przestrzeń oraz atmosferę. Tym samym przywołuje czasy, w których Pink Floyd chętnie odwoływali się do space-rockowej spuścizny. Z kolei "Smell The Roses" posiada w sobie tyle funkowości, że ostatni raz czegoś takiego doświadczaliśmy w "Pigs (Three Different Ones)" oraz "Have a Cigar". Weźmy jeszcze takie "Picture That", które ze swoją pulsacyjnością zdaje się odwoływać do "Sheep" z "Animals", a tymi późno-progrockowymi syntezatorami równie dobrze stanowić może zaginiony punkt "The Wall". Z jedną zasadniczą różnicą: mamy bowiem do czynienia z utworem ubranym w bardzo bezpośredni przekaz polityczny wymierzony w Donalda Trumpa. Niechęć do prezydenta USA jeszcze bardziej ujawniana jest w tytułowym utworze, w którym muzyk wprost atakuje polityka za brak empatii oraz bazowanie na strachu własnych obywateli.
Jasne, Roger Waters nie byłby sobą, gdyby nie skomentował aktualnych zjawisk społeczno-politycznych, ale tym razem wydaje się naprawdę mocno wkurzony. "Smell The Roses" jest klasycznym protest-songiem skierowanym przeciw wojnie spowodowanej przez skrajnie kapitalistyczne pobudki. Jednak już "The Last Refugee" wchodzi w większy konkret i z poetyckim sznytem traktuje o kryzysie migracyjnym.
Nie brakuje także numerów bardziej osobistych. Album kończy miłosna trylogia "Wait for Her" - "Oceans Apart" - "Part of Me Died". W jej intymnym charakterze nie przeszkadza nawet to, że tekst do pierwszego z utworów jest w rzeczywistości wierszem napisanym przez nieżyjącego już palestyńskiego poetę, Mahmuda Darwisza.
Zabawna rzecz, bo "Is This The Life We Really Want?" radzi sobie w charakterze nosiciela bagażu Pink Floyd lepiej niż takie "The Endless River" czy "Rattle That Lock" Davida Gilmoura. Na pewno jest bardziej satysfakcjonująca niż pierwsza z tych pozycji i bardziej dopracowana od strony konceptu oraz spójności od drugiej z nich. Być może w słynnym ogłoszeniu "Pink Floyd to ja!" był cień słuszności? Odpowiedzcie sobie już na to pytanie sami. Ja tymczasem mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że nowym albumem Roger Waters spełnił pokładane w nim oczekiwania.
Roger Waters "Is This The Life We Really Want?", Sony Music Entertainment
7/10