Recenzja Riverside "Love, Fear and the Time Machine": Przyjemny recykling
Ku uciesze wszystkich rockistów [osób, uważających, że muzyka rockowa jest jedynym wyznacznikiem dobrego gustu - przyp. red.], progresywny rock wciąż żyje i ma się dobrze, nawet jeżeli pozbawiony jest powiewu świeżości. A nowe Riverside jest tego najlepszym przykładem.
Zapytajcie siebie wprost: ile zespołów progrockowych wybiło się w ciągu ostatnich lat? Gatunek już dawno przestał stanowić główny nurt, a jego współcześni epigoni albo idą w stronę uduchowionego soft-rocka, albo balansują na cienkiej granicy między eksperymentem a kakofonią. Czasami też nagrywają takie albumy jak "Love, Fear and the Time Machine".
Trzeba przyznać, że mimo uniesionego charakteru całego krążka, muzykom nie zdarza się popadać w teatralizowany patetyzm, który był jedną z głównych przyczyn załamania popularności progrocka pod koniec lat 70. Do tego chętniej poszerzają skalę inspiracji. Bo czy początek "Under the Pillow" nie kojarzy się wam z "The Mirror" od hard-rockowego Spooky Tooth? Czy ten słodko-gorzki charakter "Addicted", połączony z charakterystycznymi klawiszami, nie przywołuje na myśl The Cure? A "Saturate Me" nie brzmi jakby Tool miał nagrać numer, łączący w sobie space-rock i baroque pop? Nie bez powodu zresztą w nazwie płyty pojawia się wehikuł czasu.
Nie myślcie, że mamy do czynienia z rewolucją w twórczości zespołu, bo rock progresywny wciąż jest tu dominantą. Jasne, utwory nie są tak nieziemsko rozbudowane jak chociażby te z "Anno Domini High Definition", ale dzieje się w nich sporo. Wspomniane już "Saturate Me" ze swoimi "kosmicznymi", syntezatorowymi pejzażami wyciszającymi przesterowane gitary, jest tego naczelnym przykładem. Ale mamy przecież jeszcze chociażby "Towards the Blue Horizon", wychodzące od delikatnego, akustycznego intra do mocnego środka. A kiedy wydaje się, że utwór wraca do źródła, kierując się jeszcze mocniej w stronę fortepianowo-gitarowych, "skandynawskich" ballad, muzycy znów powracają do ostrego riffowania. Co do ballad: te rozpoczynają i kończą krążek. "Lost (Why Should I Be Frightening By a Hat)" z zapadającym natychmiastowo w pamięć refrenem ma nawet dość spore szanse zaszaleć na listach przebojów. Do tego "Fear, Love and the Time Machine" to prawdopodobnie najbardziej przystępna pozycja Riverside - na żadnym ich albumie nie kładziono bowiem jeszcze aż takiego nacisku na melodię.
Nie można zapomnieć o wokalu Mariusza Dudy, który na "Love, Fear and the Time Machine" zalicza swoje najlepsze partie w karierze. Pojawiają się momenty, w których pobrzmiewa niczym David Gilmour, jakby jeszcze bardziej chciał udowodnić progrockowość swojego zespołu, jednak wokalista Riverside może pochwalić się nie tylko większą skalą głosu, ale również jego lepszym wyczuciem.
Największa wada nowego albumu Riverside polega na... obranym kierunku. To prawda, że kult rocka progresywnego jest w Polsce wciąż silny, ale największe arcydzieła gatunku, wyczerpujące w pełni jego formułę, już powstały. I to kilka dekad temu. Poczucie, że "to już było" przewija się przez ten krążek nieustannie. Jeżeli ktoś jednak tęskni za klimatem rocka lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, może sobie spokojnie puścić "Love, Fear and the Time Machine", bo to całkiem niezła gra nie tylko na sentymentach.
Riverside "Love, Fear and the Time Machine", Mystic Production
7/10