Recenzja Otsochodzi "Slam": Miłej podróży
Żadnego spiętego tyłka, górnolotnej poezji i życiowych porad. Otsochodzi robi z rapem to, co Joey Badass zrobił w Stanach, przenosi stary klimat w nowe czasy. I tylko ciężar gatunkowy jest inny, bo gość czyni to ze swobodą (a zarazem pomyślunkiem), które pozwalają wymieniać go raczej jednym tchem z Kubą Knapem i Kubanem. O taki młody, polski rap walczyliśmy.
Jeszcze kilkanaście miesięcy temu Otsochodzi wydawał się co najwyżej nadzieją młodego rapu, i to gdzieś tam, w bliżej nieokreślonej przyszłości, nie zaś nawijaczem, który jest w stanie bez specjalnej zwłoki przygotować jeden z najlepiej słuchających się debiutów hiphopowych ostatnich lat. Owszem od początku miał to "coś", gen mistrza ceremonii powodujący, że w zalewie żółtodziobów to na jego akurat zwracasz uwagę. Ale co prócz tego, co żeby uwagę tę utrzymać? Maniera podprowadzona od Hadesa. Nienaturalnie brzmiące dzielenie słów w wersach. I luz, niby fajny, ale jakby maskował to, że w linijkach znalazło się w sumie całkiem niewiele. Aż się chciało powiedzieć - no dobra Jano, jesteś spoko, ziomek połowy Warszawy i typ będący ponad to całe branżowe ciśnienie, tak efektownie ci nie zależy, normalnie do rany przyłóż, tylko, że ja sprawdzam. I teraz pokaż, co masz.
I pokazał! "Slam" angażuje od początku. Gospodarz upłynnił gadkę, coś - najpewniej studyjne maratony i koncerty - wpłynęło na to, że wszystkie patenty na to jak po bicie płynąć, złożyły się w końcu na własny, całkiem już nieźle poczyszczony z naleciałości styl. Młody Jan rymuje zwyczajne rzeczy, wychodząc na chłopaka z sąsiedztwa i nie popisując się, nie walcząc o uwagę. Mówiąc o własnych inspiracjach podrzuca tropy nowojorskie, ma jednak w sobie coś z kalifornijskiej swobody. On bitów nie rozwala, nie morduje, choć też nie stapia się z nimi. Odpala "poduszkowiec-flow" i płynie sobie nad falującymi podkładami. Te wszystkie dopowiedzi, przeciągnięcia, bardzo zresztą wdzięczne i swobodne, przypominają gościa z wrocławskiej, starszej szkoły - Jota. Tylko, że Jot dochodził do tego latami, a Otsochodzi ma to na "dzień dobry". Jeszcze nie tak dopracowane, ale... No właśnie - jeszcze... Z drugiej strony nie ma tu syndromu upalonego, flegmatycznego bachora widocznego np. u Guziora - Janek umie wziąć się w garść, w chwilę zdynamizować, nakręcić, o czym przekona Was "Bon Voyage". Jak na swój wiek to raper całkiem kompletny i świadomy środków, których może użyć.
Olbrzymią zaletą "Slamu" jest dobór bitów, przygotowanych przez pewniaków w rodzaju Ostrego, Eproma i The Returners, a także intrygujących newcomerów. A Tribe Called Quest i Masta Ace w tekstach na tej płycie nie wzięli się znikąd - produkcja z "Bon Voyage" mogłaby trafić na tribe'owe "The Low End Theory", a "Kolejny dzień" na ace'owy "A Long Hot Summer". Podczas gdy "Znowu Zamuliłem" to przebojowe, letnie granie a la Pharcyde ze wspaniale pracującym basem, to "0 słów" i kawałek tytułowy jest repertuarem bardziej zimowym, cięższym, wolniejszym i mrocznym, w duchu tego co robi Pro Era. Pod koniec płyty odlatujemy dalej, ku zdubowanemu ambientowi w "Kwestii nastawienia" i nowych bitów w "Ostatnim kursie". Zgadza się wszystko, może najmniej "A&K" i "więc ruchów, mniej...", mocno syntetyczna jazda, której ze stylem Jana umiarkowanie po drodze, zwłaszcza, że ten kierunek nie czyni jeszcze płyty super eklektyczną, za to już uderza w jej spójność.
A spójność jest tu słowem kluczem. Może i wolałbym, żeby Otsochodzi ujął pewne rzeczy sprytniej i plastyczniej i zamiast raczyć mnie opowieściami o tym, jak to pije kranówę z magnezem czy zamawia sobie zestaw w fast-foodzie, ale tu wszystko do siebie pasuje. Nienachalność, bezpretensjonalność treści wyraża się w formie rymowania i przystaje do kompozycji ustawionych na "Slamie" tak, że odbywamy podróż, w którą chce się wyruszać jeszcze raz. O to chodzi w albumach. Bon Voyage.
Otsochodzi "Slam", wyd. Asfalt Records
8/10