Recenzja Ólafur Arnalds "Island Songs": Na listopadowe wieczory
Ólafur Arnalds w żaden sposób nie zaskakuje, oferując nam krążek, jakiego każdy słuchacz się po nim spodziewał. A jednak wypracowana ponad dekadę temu formuła jest na tyle dobra, aby po raz kolejny czerpać z niej przyjemność. O ile można oczywiście tak powiedzieć o albumie przepełnionym smutkiem i refleksją.
Całkiem niedawno znajomy rzucił na Facebooku żartobliwie zdanie, że na nieco ponad 330 tysięcy Islandczyków, 300 tysięcy zajmuje się muzyką. Choć może brzmieć to zabawnie, faktem jest, że Islandia posiada największy, wśród wszystkich państw, współczynnik artystów do liczby obywateli. Może się zastanawiać, dlaczego zespoły z tak małego kraju potrafią zafascynować ludzi z całego świata. Może to kwestia niedoborów światła w zimie, które wpływają na melancholijno-poetycką naturę Sigur Rós? Może możliwość nieustannego obserwowania zorzy polarnej, która prowadzi do eksperymentalnego szaleństwa u Bjork? A może możliwość ujrzenia bajkowych krajobrazów, odzwierciedlana za pomocą kontemplacyjno-refleksyjnej muzyki Ólafura Arnaldsa?
No właśnie. "Island Songs" to album dość nietypowy pod względem procesu tworzenia. Przez 7 tygodni Ólafur jeździł po całej Islandii, odwiedzając inspirujące miejsca, aby tam rozłożyć się z instrumentami i nagrywać kompozycje na nowy krążek. Jeżeli uważnie śledziliście ostatnie poczynania muzyka, na "Island Songs" traficie na zaledwie jeden nowy utwór. Pozostałą siódemkę zapewne doskonale kojarzycie, gdyż kompozytor uwiecznił proces ich nagrywania na filmach, dostępnych w serwisie YouTube. Wydanie w formie płyty kompaktowej to jednak pierwsza okazja, aby sprawdzić jak opublikowane kompozycje funkcjonują jako całość.
Jeśli znacie dokonania Ólafura Arnaldsa przed "For Now I Am Winter", które zaskoczyło sporym udziałem elementów elektronicznym, nie będziecie specjalnie zaskoczeni. "Island Songs" stanowi bowiem ścisły powrót do korzeni. W centrum jak zawsze stoi fortepian gospodarza albumu - wiecznie lekko przytłumiony, przygrywający delikatnie, wręcz intymnie. Często koresponduje ze smyczkami, które powoli wychodzą z tła, by zwykle w pewnym momencie przejąć pierwszy plan. Jeżeli pojawia się klarnet, nie pełni funkcji melodiotwórczej, a zaledwie uzupełnia warstwę ambientalną. Kiedy z kolei kompozycja wymaga użycia dęciaków, wykorzystane są one w taki sposób, że z łatwością można pomylić je ze smyczkami. Czasami Arnalds kombinuje co prawda z elektronicznym sterowaniem instrumentami, ale te już są tradycyjne - wyjątek stanowi tu w zasadzie tylko legendarny syntezator Korg MS-20, użyty w "Öldurót".
Tylko - no właśnie - oprócz całej otoczki, nie doświadczamy tu niczego nowego. Jest melancholia, jest refleksja, nieco sentymentalności uchwyconej na niespiesznym tempie. Na niewiele zdaje się nawet udział Nanny Bryndís Hilmarsdóttir, znanej głównie z zespołu Of Monsters and Men, w którym pełni rolę wokalistki, gdyż do gościnnych udziałów wokalnych Arnalds przyzwyczaił już na swoim poprzednim albumie.
Jeżeli chcecie usłyszeć muzyka w zupełnie innym wydaniu, należy sięgnąć po albumy Kiasmos - współtworzonego z Janusem Rasmussenem projektu, oscylującego wokół minimalistycznego eksperymentalnego techno. "Island Songs" jawi się bowiem jako hołd nie tylko dla Islandii, ale również dla fanów pierwszych pozycji w solowej dyskografii Ólafura. Owszem, jest w tej muzyce dużo piękna, ale przecież doskonale to znamy. Jedynie trudno uwierzyć, że krążek powstał w lecie, wszak pogoda towarzysząca nam w listopadowe wieczory wydaje się być odpowiedniejszym tłem do dźwięków islandzkiego muzyka.
Ólafur Arnalds "Island Songs", Universal Music Poland
7/10