Recenzja O.S.T.R. "Podróż zwana życiem": Druga młodość płynie z doświadczenia
Krzysztof Nowak
Po kilku średnich płytach słuchacze sukcesywnie spisywali Ostrego na straty. "Podróż zwana życiem" jest jednak spektakularnym powrotem w stylu, który cechuje tylko najlepszych artystów.
Mówisz "O.S.T.R.", myślisz: człowiek instytucja. Kto jak kto, ale Adam Ostrowski solidnie zapracował na swoją markę. Bo klasyczne krążki, bo bijącą na kilometr zajawka i miłość dla gry, bo regularność i twórcze ADHD... Ta ostatnia sprawa bywa zresztą poczytywana jako jego najważniejsza wada - od początku swojej solowej kariery wydaje minimum jedną płytę rocznie, co według odbiorców może wpływać na to, iż po latach eksploatowania poszczególnych tematów, jego materiały coraz rzadziej zachwycają. Ostatniemu stwierdzeniu daje odpór "Podróż zwana życiem", która stanowi najjaśniejszy punkt wśród ostatnich albumów łódzkiego rapera.
Nie ma przypadku w tym, że właśnie to wydawnictwo zjednuje sobie nawet tych, którzy na przestrzeni lat niechętnie podchodzili do nowej muzyki Ostrego, jednocześnie uciekając w stronę starszych krążków reprezentanta Asfalt Records. Kolejne przystanki w trakcie "Podróży" zostały starannie obmyślone. Raper-przewodnik prowadzi nas przez obserwacje społeczne rodem z Łodzi, lecz na tyle uniwersalne, że odnajdą się w nich ludzie chociażby z Warszawy, Krakowa czy Poznania. Ostrowski bierze pod lupę pokolenie (już lub za moment) trzydziestolatków, którzy żyją w nieustannym pędzie - za jak najrzetelniejszym wykonywaniem obowiązków w zabierającej resztki indywidualnego myślenia korporacji, jak najlepszą ścieżką kariery i jakością życia, a nawet autobusem, który lubi przyjechać przed czasem lub po czasie. Pogoda ducha, utożsamiana przez wielu jako "znak domu" pokazywany na koncertach, rozpływa się w gorzkim i refleksyjnym klimacie, nad którym nieustannie wisi obawa, że coś może pójść nie tak. W tym świetle "Post Scriptum" staje w pierwszym szeregu, drążąc kolejne pytania o sens bez uderzania w patetyczne tony.
Raperska próba rozliczenia? To daleko posunięta interpretacja, która niekoniecznie musi być słuszna ("Rise OF The Sun"!), więc jej przesadnie nie forsujmy. Skupmy się więc na tym, co niewątpliwie słychać, bo dzieje się naprawdę sporo. Warto podkreślić - nie tylko w doborze tematów, ale też warsztacie. Tak chętnie wyszydzane przez pół dekady "skrzeczenie" zostało zastąpione szeregiem środków, które nie pozostawiają wątpliwości: forma nie tyle zwyżkuje, ile zwyczajnie jest bardzo wysoka. Creme de la creme materiału to nie swobodne płynięcie po bitach czy teksty, które zapadają w pamięć dzięki dobremu napisaniu, ale smaczki, które są niby dość łatwe do wyłapania, ale jednak potrafią umknąć. Ot, choćby sposób, w jaki został stworzony "Nowy dzień". Przez wielu mógłby zostać skwitowany stwierdzeniem: "fajne przyspieszenia", ale gdy się bliżej przyjrzeć, wzbudza podziw dzięki temu, że mamy w nim do czynienia nie z jakąś okresową wartkością, lecz... dodatkowym rozpędzaniem flow przy i tak szybkiej nawijce.
Zasadne wydaje się pytanie, czy to wszystko, o czym była mowa wcześniej, zaistniałoby, jeśli produkcja zostałaby powierzona komuś innemu niż Killing Skills. Odpowiedź brzmi: pewnie tak, ale mało kto byłby w stanie dać Ostrowskiemu tak szeroką paletę barw w brzmieniu bez wyciskania sampla jak cytryny i zadziałać na tyle elastycznie, by nie stracić z oczu spójności. Warstwa muzyczna została bowiem rozegrana po profesorsku, pokazując, że KS mogłoby współpracować zarówno z laidbackowcami, poszukującymi odprężających, słonecznych bitów, jak i raperami w wersji hard, którzy upodobali sobie zwaliste, dojmujące klimaty. Słowem: do wyboru, do koloru. Czego tu nie ma: eteryczność ("Pistolet do skroni") ściera się z vibe'owymi tropami, rozkołysane funky (wspomniane "Rise Of The Sun") idzie ramię w ramię ze zdehumanizowaną "Fizyką umysłu", filmowy temat w postaci "Lubię być sam" wjeżdża niedługo po staro-nowym, brytyjskim "Keep Stabbing", bogato zaaranżowany creepy-song "Kraina karłów" nie gryzie się z wyczekującym dobrego nagłośnienia na koncercie "Gdybym tylko chciał"... To autonomiczna opowieść, która pozwala O.S.T.R.-owi sprawdzić się w skrajnych warunkach przy akompaniamencie dobrej jak zawsze Sashy Vee i sprawdzonego już Dale'a.
W muzyce nie obowiązuje bon mot "jesteś tak dobry, jak twoja ostatnia płyta". Gdyby jednak nabrał mocy, po "Podróży zwanej życiem" Ostry nie miałby się czego wstydzić. Powinien być za to dumny, że zapewnienia o najważniejszej płycie w karierze nie były tylko czczą gadaniną na potrzeby promocji. Niech druga młodość łodzianina trwa jak najdłużej.
O.S.T.R. - "Podróż zwana życiem", Asfalt
9/10