Reklama

Recenzja Nicki Minaj "Queen": Plastikowy rap w rozmiarze C

Mniej kontrowersji, więcej muzyki. Czy to przepis na sukces? W przypadku Nicki Minaj nie ma to żadnego znaczenia.

 Mniej kontrowersji, więcej muzyki. Czy to przepis na sukces? W przypadku Nicki Minaj nie ma to żadnego znaczenia.
"Królowa" Nicki Minaj na okładce płyty "Queen" /Universal Music Polska

Nie zmienia się nic. Gadka jest zawsze taka sama - nagrywam dzieło życia i moje największe rywalki niewiele znaczą. Otóż nie, nie tak do końca. Może i stworzyłaś najlepszą płytę w swoim życiu, jednak trzeba jeszcze trochę popracować.

Ciekawy to rok w rapie, zwłaszcza w kobiecym wydaniu, bo rywalizacja pomiędzy Cardi B i Nicki Minaj teraz nabrała jeszcze więcej rumieńców. Ta pierwsza mocno weszła z buta w mainstream, rozgościła się i robi wszystko, żeby go zdominować, jednak Nicki nie ma zamiaru odpuścić. Młodszej stażem koleżance symbolicznie odpowiada nowym albumem "Queen", który jest solidną porcją do bólu komercyjnego hip hopu.

Reklama

Nicki Minaj doskonale wie, jak podgrzać atmosferę przed premierą. Nie tylko pewnością siebie i głupkowatymi tekstami, ale przede wszystkim singlami "Bed" i "Chun Li". Czy to oznacza, że tym razem raperka postanowiła skupić się tylko na muzyce? Nie tak do końca. Zabawa, seks, przekonanie o własnej wielkości i kilka szpilek w stronę konkurencji to tutaj norma, ale również przykład na to, że posługując się oklepanymi schematami, można nagrywać dobre piosenki. Mało tego - "Queen" to taki album, jakiego nigdy nie stworzyły idolki naszej bohaterki, czyli Lil Kim i Foxy Brown. Ta druga wpada nawet z wizytą w niezłym "Coco Chanel", ale chyba nie jest w stanie zrozumieć realiów rapu w 2018 roku.

W pierwszej chwili może się wydawać, że "Queen" to mniej kontrowersji niż zazwyczaj, jednak "czar pryska" w momencie, kiedy raperka rzuca pierwsze wersy w "Barbie Dreams". Dla wielu jej rap może być sztuczny i napompowany do granic możliwości, jednak nikt nie powie, że gospodyni ma słabe i nijakie linijki. Ma w sobie coś, co sprawia, że chce się jej słuchać. Jak trzeba to dobrze zaśpiewa (zaskakująco dobre "Ganja Burns" i "Run & Hide"), a nawet jej rapowanie, często na jedno kopyto ("Hard White" i "Miami") wcale tak bardzo nie razi, jak chociażby w wykonaniu Cardi B.

Przyczepić się można do kilku słabiutkich gościnnych występów, ponieważ Eminem, The Weeknd czy Swae Lee potrafią wnieść o wiele więcej dobrego. Nijako wypada Future, a 6ix9ine'a w "FEFE" pojawia się tylko ze względów marketingowych, bo inaczej tego wytłumaczyć tego nie można.

Da się to wszystko przeboleć dzięki znakomitym beatom m.in. J. Reida, Illminda, Metro Boomina i Murda Beatz. Dancehall ("Ganja Burns"), pościelówki (mocne "Nip Tuck" i "Come See About Me") czy modne brzmienia Atlanty ("Sir") to "Queen" w całej okazałości. Absolutnie nie ma się do czego przyczepić, bo często nawet te najprostsze podkłady, jak w "LLC", zwyczajnie bujają. Nawet dobrze znany sampel w świetnym "Barbie Dreams" wnosi sporo kolorytu i oldschoolowego ducha.

"Queen" to spełnienie marzeń każdego hejtera współczesnego mainstreamowego rapu. Co chwilę Nicki podkłada się swoim "miłośnikom", nie mówiąc już o gościach, ale w tej plastikowej formie jest pewien urok. Grzechem jest nie sprawdzić jednej z najgłośniejszych płyt ostatnich miesięcy, bo to jazda obowiązkowa w tegorocznym rapie. Z dala od czołówki, ale przynajmniej stworzona według własnej, przebojowej wizji, w której zabrakło miejsca dla hitowego "Barbie Tingz".

Nicki Minaj "Queen", Universal

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Nicki Minaj | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama