Recenzja Need More Clouds "Album": Żebyście potem nie żałowali
Aż trudno uwierzyć, że Need More Clouds nie uzyskali żadnego wsparcia z dużych wytwórni - wydają się bowiem idealną rodzimą odpowiedzią na ten współczesny indie rock stadionowy, a jednocześnie uciekają od jego wad. Ich "Album" jest przebojowy, doskonale zaaranżowany i charakteryzuje się brzmieniem, którego może pozazdrościć wiele majorsowych płyt.
Nie wiem czy Need More Clouds będą gitarową odpowiedzią na Taco Hemingwaya, ale sposób dystrybucji ich debiutanckiej płyty jest dość podobny. Muzycy postanowili wrzucić materiał za darmo do internetu i "niech się dzieje wola nieba". A szczerze mówiąc, słychać tu sporo pomysłów i energię, które każą zastanowić się, co jest powodem akurat takiego ruchu.
Czy to brak chęci zabiegania o większy rozgłos, czy po prostu zwykłe przeoczenie wydawców? Wszak przecież niejeden raz można było się przekonać o potencjale komercyjnym grupy. Nie chodzi nawet o to, że muzycy uczestniczyli w ósmej edycji "Must Be The Music" - bardziej o tych wszystkich nagrodach otrzymanych m.in. na Festiwalu Grzegorza Ciechowskiego oraz Festiwalu Rock in Mińsk czy dotarcie do finałów ubiegłorocznych Eliminacji do Przystanku Woodstock. Uwierzcie, to nie są rzeczy, które osiągają pierwsze lepsze zespoły.
Jasne, słychać, że mamy do czynienia jeszcze z grupą nastolatków (żaden z muzyków nie ma jeszcze 20 lat!). Z innej strony, to właśnie jest ich siła - dawno nie słyszałem na naszej scenie tak młodych, gitarowych debiutantów, którzy ani nie byliby zblazowani, ani nie szpanowaliby bólem istnienia, tylko zwyczajnie przetwarzali na kompozycję energię, która w nich tkwi. Rzecz naprawdę godna podziwu.
Puryści, którzy podpinają swoje gitary do wzmacniaczy tylko z papierosem w ustach i z położonym na podłodze Jackiem Danielsem zmieszanym z benzyną pewnie będą narzekać, że trudno doszukać się tu muzycznego buntu, chęci rewolucji, na który nakazywałby wiek artystów. Tylko co z tego? Mamy po prostu kawał porządnego rockowego grania spod znaku indie. Wiecie, taką próbę przeniesienia na nasz grunt wrażliwości muzycznej znanej chociażby z Kasabian. Całe szczęście muzycy nie dostali jeszcze szansy na znużenie się własną formułą, co niefortunnie zdarzyło się ich starszym, brytyjskim kolegom w części utworów na "For Crying Out Loud".
Ale zacznijmy od początku: brzmienie. Bardzo masywne, na pierwszy rzut ucha dość sterylne, ale po przysłuchaniu się zachowujące w sobie zaskakująco dużo garażowości. Jednocześnie jest, o dziwo, bardzo przestrzenne, co ładnie podkreślają wszystkie smaczki poukrywane w poszczególnych kompozycjach. Jasne, podstawa jest stricte rockowa: gitara, bas i bębny. Ale posłuchajcie jak w połowie utworu "Dziewczęta wampiry" pod przesterowane riffy wdraża się post-rockowa mgiełka. Bardziej bezpośrednio do tego rodzaju klimatów, doprawionych słodkim smakiem shoegaze'u, nawiązuje końcówka "Techniki pięciu punktów rozsadzających serce".
"Pacyfik" ze swoim matowym brzmieniem, wyraźnie wysuniętą linią basu oraz wyżej zaśpiewanym, hitowym refrenem, podkreślonym chórkami nawiązuje z kolei do neo-psychodelicznego rocka w duchu Tame Impala oraz Pond.
Warto też zwrócić uwagę na intymny "Track 07", pod którym to numerem równie dobrze mógłby się podpisać Kortez. Albo przysłuchać się, jak "Joshua Homme" z dynamicznej rytmiki charakterystycznej dla Queens of the Stone Age, przeobraża się niespodziewanie w przyciężkawy slowcore, który zadowoli fanów Kranky Records. Wielu doświadczonych muzyków może pozazdrościć członkom Need More Clouds umiejętności zaaranżowania utworów i wyobraźni muzycznej, świadczącą o dobrze wykształconej samoświadomości.
Fundamentem jest tu jednak dalej przebojowy, stadionowy indie rock. Całe szczęście, że muzycy czerpią z niego to, co najlepsze, uciekając jednocześnie od ogarniającej ten gatunek miałkości. Wszak debiut Need More Clouds to cholernie przebojowa płyta - poważnie. Konia z rzędem temu, kto po przesłuchaniu płyty nie obudzi się rano z refrenami "Dart Seneca" czy "Bush (Przewietrz mózg)" albo nie zacznie śpiewać "Macie usta czerwone od buraków, co/Nie potrafią tańczyć, ulizani - śpią". I oczywiście warto pochwalić pomysłowość "Kosmodromu".
Sporą zaletą jest tu wokal Mikołaja Rękasa (jeszcze w czasach "Must Be The Music" zajmującego wyłącznie stanowisko gitarzysty). Bardzo melodyjny i nieraz zaskakujący swoją skalą, a jednocześnie twardy, pozbawiony zupełnie jakichkolwiek śladów zmanierowania. A że teksty zawierają dużo smaczków, które nie rzucają się w uszy przy pierwszym przesłuchaniu, ale przy kolejnych w zasadzie trzymają przy głośnikach, to słucha się go jeszcze przyjemniej ("Chcę mieć spojrzenie Joshua Homme/I takie oczy, że nie ustoisz" - no, przecież jakie to jest proste, ale wspaniałe!).
Bardzo dużo roboty wykonuje wspomniana gitara basowa Huberta Kapturkiewicza, nie dość, że bardzo zgrabnie współpracująca z bębnami, to zawierająca w sobie ogromy funku. Serio, jeżeli pójdzie tak dalej, to Hubert zostanie wkrótce uznany za jednego z najbardziej utalentowanych basistów młodego pokolenia.
Podsumowując: "Album" to świetny... album. Słuchacze, ściągajcie bez ograniczeń, bo gdy nadejdzie sława, będziecie żałować, że poznaliście muzykę artystów z Tarnowa tak późno. Dawno nie miałem takiej czystej, muzycznej radochy z obcowania z indie rockowym krążkiem. Tym większa duma, że jest to produkcja rodzima. Gratuluję chłopakom z Need More Clouds - niech robią dalej swoje, a na pewno sporo osiągną.
Need More Clouds "Album", wyd. własne
8/10