Recenzja Mumford & Sons "Wilder Mind": Bez banjo na stadion
Mumford & Sons niespodziewanie zdecydowali się na woltę stylistyczną, pozbywając się swojego znaku rozpoznawczego – folkowego instrumentarium. Gorzej, że taki krok uczynił z zespołu kolejną zwykłą grupę rockową, która może i chciałaby zaszaleć, choć nie za bardzo wie jak.
Zastanawiające mogły być przewijające się w wywiadach słowa lidera zespołu, Marcusa Mumforda, wykrzykującego, że - eufemistycznie ujmując - nienawidzi banjo, szczególnie, że to ten instrument był nieodłącznie kojarzony z brytyjską grupą. Przez to muzykom znacznie bliżej teraz klimatom Coldplay czy The Strokes niż temu, co prezentowali na albumach "Sigh No More" i "Babel".
Początkowe minuty "Wilder Mind" są całkiem obiecujące. Dwa pierwsze utwory pokazują doskonałą wiedzę artystów na temat budowania napięcia. Nastroje w "Tompkins Square Park" zmieniają się nieustannie: od mglistej gitary przez liczne wyciszenia, ogniste solówki aż do nieco ambientowego motywu na sam koniec. W taki sposób otwierająca piosenka płynnie przechodzi w następujące po niej "Believe" - spokojny z początku utwór, który przełamany zostaje uderzającą z zaskoczenia mocną perkusją, stowarzyszoną z gitarową solówką, po czasie wyciszonej na tyle, by ustąpić śpiewowi Mumforda. Na dodatek łatwo zapamiętywalny refren tworzy z "Believe" jeden z potencjalnych hitów koncertowych. I słusznie, bo to najlepszy utwór na albumie. Jednak po kilku piosenkach okazuje się, że Mumford & Sons nie mają zbyt wiele do zaoferowania.
Kolejne kompozycje są bowiem wariacjami na temat. Mamy więc albo wysublimowane momenty, bliskie pierwszej połowie "Believe" i cichym momentom "Tompkins Square Park" albo mocniejsze, oparte na gitarach elektrycznych piosenki bliższe... drugiej połowie "Believe" i głośniejszym momentom "Tompkins Square Park". Czasem zdarzy się coś bardziej zaskakującego jak dylanowe "Cold Arms" czy "Broad-Shouldered Beasts", pokazujące, że folk w Mumford & Sons podskórnie wciąż żyje, nawet jeżeli wyrażany jest już wyłącznie gitarami. Tylko co z tego, skoro wszystkie pozostałe utwory zlewają się ze sobą? Przecież gdyby następująca po sobie wiązanka "The Wolf"-"Wilder Mind"-"Just Smoke" związana została na płycie w jedną ścieżkę, różnica byłaby naprawdę niewielka.
Nie znaczy to, że same piosenki są złe. Trudno odmówić im uroku, nagrane zostały zgrabnie, a do tego są wyprodukowane na najwyższym poziomie, co jest zasługą związanego z Simian Jamesa Forda. Największym zarzutem jest powtarzalność, wzmocniona absolutnym brakiem odkrywczości. Znacznie gorzej jest z tekstami, popadającymi niekiedy w okropny banał. Ja i ty? Miłość? Brak zaufania? Motyw odchodzenia? Płacz? To wszystko można znaleźć na "Wilder Mind" i to często podane w najbardziej oczywisty sposób.
Trzeba jednak przyznać, że Mumford & Sons udała się trudna sztuka odcięcia od folk-rockowej przeszłości. Szkoda tylko, że stracili przy tym na unikalności i przekształcili się w kolejny zespół, którego przeznaczeniem są koncerty stadionowe. Pewnie samym muzykom niespecjalnie to przeszkadza, ale może należałoby jeszcze raz przemyśleć formułę?
Mumford & Sons - "Wilder Mind", Universal5/10