Recenzja Mastodon "Emperor of Sand": Piaskowy Żniwiarz

Paweł Waliński

Łaska fanów na pstrym koniu jeździ - Mastodon przekonali się o tym przy okazji poprzedniej płyty, "Once More 'Round the Sun". Jak będzie tym razem?

Okładka płyty "Emperor of Sand" Mastodon
Okładka płyty "Emperor of Sand" Mastodon 

W wielu środowiskach uznaje się ich za najlepszy żyjący metalowy skład. Trzykrotnie nominowano ich do Grammy, co z jednej strony jest wyznacznikiem sukcesu, a z drugiej - dla metalowców - może być niejako pocałunkiem śmierci. Byli też jednymi z pierwszych grających ciężej, którzy nie żałując wsadu do pieca, wkradli się w łaski polskich i nie tylko polskich mędrków od pisania o muzyce alternatywnej, uprzedzając poniekąd trwającą już od kilku lat fazę hipsterskiego zainteresowania metalem. No i mają w składzie jednego z najlepszych współczesnych rockowych perkusistów.

Z drugiej strony w 2014, kiedy wydawali poprzedniczkę "Emperora" od wielu fanów dostawali kablem od żelazka za skrócenie form, za zejście z prog-metalowego piedestału ku formom bliższym piosenkowym, czy wręcz - hańba! - radiowym, przynajmniej w kategoriach czasowych. A do tego niemałym skandalem skończyła się ich próba komplementowania czterech liter wyłącznie jednej grupy etnicznej kobiet w teledysku do "Motherload". Gdzie dziś jest ekipa z Atlanty?

Po pierwsze znowu nagrali concept album. Jak przekonywał Brann Dailor, tytułowy Cesarz Piasku to odpowiednik Ponurego Żniwiarza, a cała płyta to historia osobnika skazanego na śmierć na złowrogiej pustyni, co staje się punktem wyjścia do refleksji nad upływem czasu, śmiercią i nieśmiertelnością. To metaforyczny sposób, w jaki Mastodon radzą sobie z niedawnymi stratami na łonie "rodzinnym". Że los nie był ostatnio dla nich łaskawy słychać również w muzyce, która znowu jest bardziej, niż na "Once More" ciężarowa, brzmieniowo zbliżając się chyba najbardziej do okresu "Crack the Skye".

Nadal imponuje poziom zgrania tych facetów, którzy z pozornie prostego formalnie numeru rockowego, zamkniętego dodatkowo w krótszych niż dawniej ramach czasowych, potrafią wyczarować rzecz naprawdę wielopłaszczyznową, skomplikowaną, inteligentną i... prog-rockową. Ale nie w takim sensie, jak wiele grup na scenie prog, u których kompozycja przez pół godziny meandruje bez sensu jak ostatnie filmy Zanussiego. Numery są zwarte i konkretne, riffy mięsne jak imieniny dziadka w masarskiej rodzinie. Nie brakuje psychodelicznego tripenia, ale jest i dawanie pięścią po buzi, co znów wywołuje wrażenie, że przy mordobiciu w ciemnym zaułku, wołałoby się mieć tych panów po swojej stronie.

"Emperor of Sand" to też najlepsze bodaj partie gitar i wokalne harmonie od czasu wspomnianego "Crack". To naprawdę, naprawdę solidny album, który doskakuje do postawionej samemu sobie przez zespół poprzeczki. Ale jest w tej beczce miodu i łyżka dziegciu.

Taka konkretnie, że - przynajmniej dla mnie - Mastodon nie są już kompletnie zespołem zaskakującym. Może jeszcze momentami przy "Hunterze" potrafili zrobić coś, na co reagowałem "Wow! Tego się nie spodziewałem". Może jeszcze - paradoksalnie - "Once" cieszyło piosenkowymi formami, bo znakomicie nadawało się jako soundtrack spacerów do salonu tatuażu. Tutaj ekipa z Atlanty nowego nie dodaje praktycznie nic, miast tego po prostu znakomicie przekłada znane już doskonale klocki. Z tym, że w ich wykonaniu to przekładanie ma poziom tak wyśrubowany, że wiele zespołów dałoby się za takie umiejętności pokroić. A Mastodon, cytując słuszne słowa zagranicznej prasy, nadal są jednym z najlepszych, jeśli nie najlepszym zespołem metalowym swojego pokolenia.

Mastodon "Emperor of Sand", Warner Music Poland

7/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas