Reklama

Recenzja Margaret "Add the Blonde": Uwaga, nadymam balona!

Debiut Margaret to dowód na to, że w Polsce chce się ganiać zachodnie mody, tylko zupełnie nie te, co trzeba. I że nadchodzi apokalipsa, i takie tam...

Kojarzycie byt taki, jak jingle? Czyli te wszystkie motywki/melodyjki, które towarzyszą reklamom, programom telewizyjnym i tak dalej. Myślicie, że niemożliwością byłoby stworzyć z nich pełen album? Ależ jest to jak najbardziej możliwe. Dowodem tego "Add the Blonde".

Metoda jest do bólu prosta. Bierze się młodą, niestraszącą oka (warunek konieczny) dziewczynę, która jakieś tam pojęcie o śpiewaniu ma (warunek niekonieczny), zatrudnia się jakichś wyrobników, żeby owej napisali płytę, potem wchodzi się na pół roku do studia i z kupy robi produkcyjne złoto. Na koniec tygodniami nagrywa się duble wokalu, bo przecież nie może być na płycie fałszów. Jeśli wybrana w tym celu dziewczyna jest szafiarką, córką jakiegoś Szlagowskiego, była w talent show, albo gdzieś już wcześniej prawie pokazała cycki, to tylko lepiej.

Reklama

Następny etap to peregrynacje po talk-showach, telewizyjnych festiwalach, nachalna promocja w radiostacjach. A małolaty o niewyrobionym guście muzycznym sobie ponasiąkają i bezrefleksyjnie będą tego słuchać.

Tylko takim mechanizmem mogę tłumaczyć jakikolwiek komercyjny sukces Margaret. Bo jak inaczej? Młoda dziewczyna o urodzie późnej Courtney Love; nie najbystrzejsza - o czym przekonał choćby jej występ u Wojewódzkiego. Z głosem jak miliony. Zupełnie bez przebojowych piosenek (jeśli tu się nie zgadzacie, znaczy że radio i telewizja zakatowała Was numerami Margaret do tego stopnia, że Wam się spodobały - sprawdźcie sobie w słowniku termin "indoktrynacja"). Produkcja - jasne - na najwyższym poziomie (choć bez polotu), ale to jakiś znak czasu, że dziś ładnie pakuje się nawet gnojówkę - w końcu mamy kapitalizm. Prościutkie to wszystko, wtórne i tak naprawdę... durne. I smutne. Zaraz Wam powiem dlaczego.

Kiedy ja byłem w gimbazowym wieku, a było to piętnaście (z hakiem) lat temu, słuchało się metalu, grunge'u, brit popu, kiełkował powoli hip hop. Różne to gatunki, ale jeden mianownik wspólny miały - były jakoś niepokorne, kwestionowały zastany porządek, zadawały całkiem sensowne pytania. Doskonale sprawdzały się jako soundtrack do okresu buntu, kiedy każdy autorytet śmierdzi. Nawet jeśli było się fanem jakiegoś bardziej mainstreamowego grania, to czym innym wtedy był mainstream. Przypominam, że mówię o czasach, kiedy jak dwóch-trzech kumpli w klasie miało Internet, to było na bogato.

Dziś podaż muzyki jest wielokrotnie większa. Nie trzeba kupować drogich płyt, wystarczy mieć Youtube, torrenty, zrzucić od kogoś na USB. Tymczasem zamiast szukać czegoś pod prąd, większość młodych ludzi raczy się "artystami", których jedyny przekaz to: "idź do galerii, kup ciuchy w H&Mie, żryj z Subwaya, chlej colę, bo woda jest dla bydła, a kawę w domu piją lamusy - my pijemy w Starbucksie". Margaret - może nie z własnej winy - jest taką właśnie maszynką do reklamy treści błahych, pustych, powierzchownych. Jest chodzącą reklamą galerii handlowej. I to słychać w każdej sekundzie jej debiutanckiej płyty. Jedyne, co owa może spowodować, to pogorszenie gustu młodzieży i nabijanie portfeli bonzom z dużej wytwórni nagraniowej.

Rodzicu. Kochasz - nie kupuj.

Margaret "Add the Blonde", Magic Records

1/10

Czytaj recenzje płytowe na stronach Interii!

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Tam | Margaret | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy