Recenzja Macy Gray "Ruby": Ameryka ma się dobrze

Najnowszy longplay sympatycznej Amerykanki może być idealnym towarzyszem jesiennych wieczorów. Do pełni szczęścia będzie jeszcze potrzebny koc i ciepła herbata.

Macy Gray na okładce płyty "Ruby"
Macy Gray na okładce płyty "Ruby" 

Macy Gray na scenie jest już od dwóch dekad, jednak jej najbardziej płodny i intensywny okres wydawniczy nastąpił dopiero po 2010 roku. Z różnych powodów. Od tamtej pory pojawiło się pięć albumów sygnowanych jej nazwiskiem, natomiast kilka dni temu przyszedł czas na kolejny. I to taki, który bije swoich poprzedników z tej dekady i skutecznie nawiązuje rywalizację z jej dwoma pierwszymi produkcjami, czyli "On How Life Is" i "The id".

W pierwszej chwili wydaje się, że jest to typowo barowa, mocno zadymiona płyta, która swoją pełną wartość prezentuje razem z konsumpcją dobrego alkoholu. Nie do końca - dziesiąty longplay artystki idealnie trafił w swój czas - pogodną, jeszcze w miarę ciepłą jesień, która, wzorem kilku ostatnich płyt wokalistki (sic!), na szczęście nie jest zbyt irytująca.

"Ruby" to zbiór dobrych piosenek, za które, oprócz samej gospodyni, odpowiadają m.in. Gary Clark Jr. ("Buddha" bardzo mocno zyskuje na jego chórkach), Thomas Lumpkins i... Meghan Trainor, która wniosła trochę przebojowości. Dzięki temu album to nie tylko rozwinięcie pomysłów z kilku poprzednich dzieł (na szczęście bez zbędnych wycieczek, jak opowiadający o masturbacji "B.O.B." z 2015 roku), naznaczonych wyraźnymi inspiracjami największych i najbardziej znanych głosów w historii soulu (posłuchajcie refrenu "Over You"), ale również doskonały powrót do formy.

Macy Gray udowadnia, że najprostsze środki wystarczą, żeby zainteresować słuchacza. Wycieczki we współczesne rejony, jak w śmiałym i najbardziej "trendy" utworze na albumie, "When it Ends" (świetny wers "I see your Instagram, she's such a toe jam"), to pojedyncze przypadki. Siła leży w podejściu opartym na tradycji, otwartym na kilka nowinek.

Album nie wnosi wiele nowości do twórczości Macy Gray - wokalistka jak zwykle hołduje klasykom jazzu, a także udanie przemyca kilka elementów gospel. Sama, będąc właścicielką jednego z najbardziej charakterystycznych głosów dzisiejszego soulu, też nie pozwala się nudzić. Pod przykrywką pogodnych i radosnych piosenek, znajdą się też te, które są nie tylko opowieścią o kobiecych problemach, ale i frustracją, chociażby Ameryką Donalda Trumpa. Spektrum tematów nie jest szerokie, ale czy w przypadku "Ruby" takie musi być? Niekoniecznie.

Jest zaskakująco dobrze, ale czy tym samym najnowsze dzieło Macy Gray szansę rywalizować z jej najlepszymi płytami? Jak najbardziej, chociaż hitów pokroju "I Try" tutaj nie uświadczymy, mimo że takie zadanie powinien spełnić nośny "Sugar Daddy". I wiecie co? Wszystko to już było milion razy, ale i tak jest fajnie. Współczesna czarna muzyka ma się naprawdę bardzo dobrze.

Macy Gray "Ruby", Mack Avenue

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas