Reklama

Recenzja Krzysztof Cugowski "Przebudzenie": O krok od Cash/Rubin

Na nowej solówce Krzysztof Cugowski dowodzi dwóch rzeczy. Że nadal jest jednym z najlepszych głosów w polskim rocku i że przez całą karierę Budka Suflera raczej mu artystycznie szkodziła, niż pomagała.

Na nowej solówce Krzysztof Cugowski dowodzi dwóch rzeczy. Że nadal jest jednym z najlepszych głosów w polskim rocku i że przez całą karierę Budka Suflera raczej mu artystycznie szkodziła, niż pomagała.
Ostatnie dwadzieścia lat, z artystycznego punktu widzenia, były dla Krzysztofa Cugowskiego czasem straconym /

Czternaście lat od ostatniego razu, Krzysztof Cugowski wydaje solową płytę. Powinni na nią zwrócić uwagę głównie ci, dla których Budka Suflera była synonimem muzycznej biedy i januszostwa. Bowiem pod nieobecność wątpliwego talentu Romualda Lipki, Cugowski tak rozwija skrzydła, że lecą głowy. Nawet jeśli nie obywa się bez bardzo konkretnego zgrzytu.

Primo: wokal. Że manieryczny i charakterystyczny, to oczywiście wiadomo. Jednak z czasem głos Cugowskiego zrobił się jeszcze bardziej chropawy, a jednocześnie nie wytracił petardy. Kiedy wokalista bierze interwał, to klękajcie narody. Pod tym względem "Przebudzenie", to absolutna rockowa ekstraklasa. A że wyśpiewuje całkiem zręczne teksty, to inna sprawa. Pośród typowych rockowych powszechników, jak miłość, śmierć, tralalala, pojawiają się tu bowiem wątki lokalizujące, jak choćby sopocki Grand Hotel, co całości nie pozwala popaść w tematy marynistyczne, czyli - jak mawiał Jonasz Kofta - "o du*ie Maryni". W notkach prasowych pojawia się wręcz stwierdzenie, że piosenki ocierają się o formułę protest songów. To oczywiście przesada, nie zmienia to jednak faktu, że - co na szczęście coraz częstsze - nic tu tekstowo nie obraża inteligencji słuchacza.

Reklama

Secundo: piosenki. Materiał jest naprawdę, naprawdę dobrze napisany. Czy balladziarstwo, czy szybsze rockowe kawałki, "Przebudzenie" broni się jak jasna cholera. Ciężko znaleźć numer, który można by uznać za wypełniacz. Power balladkę w stylu "Szczęścia", mógłby gdzieś w 1989-90 roku napisać Jon Bon Jovi (te gitary jak w "Blaze of Glory"). "W Lunaparku" z kolei to coś, co mogłoby trafić na "Raingods with Zippos" Fisha, albo którąś płytę Chrisa Rea. Nie brakuje też partii, które mogą służyć za stadionówki - choćby refren "Na murze". Utwór tytułowy z kolei to jakby zeppelinowski "Kashmir" i purple'owskie "Perfect Strangers" (swoją drogą zrzynka z "Kashmiru"). Wielkie brawa.

Największym zaskoczeniem jest na "Przebudzeniu" chyba to, że to materiał miejscami wyprodukowany znakomicie, a momentami wręcz skandalicznie. Skandalicznie w takim sensie, że skoro Cugowski trafił w stosunkowo młode ręce, człowiek spodziewałby się naprawdę odświeżonego brzmienia. Może nie aż tak, jak Rick Rubin zrobił z Johnnym Cashem na "American Recordings", ale zawsze. Tymczasem część numerów trąca aranżacyjną myszką. Gitary dobrze, choć prog-rockowo (myślcie: późny Marillion) brzmią we wspomnianym już "W Lunaparku", ale już w takim "W obcym mieście", czy "Cieniu"... Tłumione struny i pa pa pa pa? Panowie, serio? Fajnie wypada za to elektronika, która jakoś (szczególnie w drugiej połówce albumu) wyciąga za uszy materiał z tylnej, brązowej otchłani muzycznej historii. Opłaca się też iść w poprzek oczekiwań, o czym przekonuje choćby "Niewielki żal", do momentu wejścia gitar brzmiący jak (tym razem tłumione, ale skrzypce), nie przymierzając, "Dear Jessie" Madonny łamany na jakiś numer Blind Guardian (wiem, jak to brzmi - ale mówię serio). Kawałek ściągają jednak w dół znów silnie źle pomyślane, tępe partie gitar. No i tak to - rozumiem zabieg polegający na tym, żeby spróbować ubrać Cugowskiego w nowe szaty, a jednocześnie pilnować, by materiał był strawny dla jego fanów, którzy do młodzieniaszków z reguły nie należą, ale naprawdę można było zrobić ten album trochę odważniej. Nie straciłby na tym, wręcz przeciwnie.

Wielki plus za to za chórki. Stosowane nieprzesadnie, gospelowe, mimo że nie jest to może poziom czarnoskórych wokalistek wspomagających koncertowo Stonesów, chórki robią na "Przebudzeniu" niesamowitą robotę.

Bardzo udana to płyta. Przekonująca jednak o pewnym smutnym fakcie. Takim mianowicie, że ostatnie dwadzieścia lat, z artystycznego punktu widzenia, były dla Cugowskiego czasem straconym. Że facet kompletnie marnował się nagrywając ocierające się o disco polo kompozycje Lipki, a trwanie Budki Suflera po płycie "Nic nie boli tak, jak życie" było najgorszą decyzją, jaką Cugowski mógł podjąć. Rozumiem, że hajs musi się zgadzać, a ogrywanie wszelakich teatrów i oper w kraju, to konkretny dochód. Chleb i Gerbery trzeba za coś kupować. Gdyby jednak Cugowski poszedł na swoje dwadzieścia lat temu, polska muzyka mogłaby być dziś bogatsza o co najmniej kilka znakomitych rockowych pozycji.

Krzysztof Cugowski "Przebudzenie", Rockers Pro

7/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Krzysztof Cugowski | recenzja
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy