Recenzja Kortez "Mój dom": Prawie bez zaskoczeń
Na albumie "Mój dom" Kortez postanowił - z wyjątkiem jednego utworu - nie zaskakiwać swoich wiernych fanów. Ale nawet niespecjalnie musiał to robić.
Trzeba przyznać - żaden artysta na polskiej scenie muzyki alternatywnej nie zaliczył w ostatnich latach takiego wjazdu jak 28-letni dziś Kortez. Swoim "Bumerangiem" - i promującym ten krążek poruszającym, minimalistycznym singlem "Zostań" - udowodnił, że wrażliwość artystyczna dalej jest w cenie i można osiągnąć sukces, nie mrugając w stronę szerokiego odbiorcy.
Trudno było zresztą mrugać, skoro Kortez jawił się wówczas jako artysta do bólu introwertyczny i nawet jeżeli nie był odpowiedzialny w stu procentach za warstwę tekstową utworów, to jednak traktował swoje piosenki jako wyrzut najintymniejszych uczuć. "Mój dom" nie oferuje co prawda muzycznie więcej, niż mogliśmy poczuć przy "Bumerangu", ale po co majstrować przy czymś, co sprawdza się wystarczająco dobrze?
Najnowszy krążek autora "Bumerangu" może być tym bardziej interesujący dla osób ceniących w muzyce emocje, że dotyczy tematu szczególnie delikatnego: rozpadu związku. A już sama okładka nawiązująca bezpośrednio do krążka "Blues" legendarnej formacji Breakout sugeruje, że nie był to związek niezobowiązujący. W tym tkwi największa różnica między debiutem a drugim krążkiem: o ile poprzedni album był w zasadzie zbiorem piosenek, o tyle nowy z powodzeniem spełnia założenia koncept-albumu.
I co w zasadzie można powiedzieć o Kortezie, czego do tej pory nie wiedzieliście? Że jego niska, jakby skąpana w dymie papierosowym barwa głosu nie imponuje może skalą, ale nadaje wyrazistości warstwie tekstowej? Że mimo pewności prowadzenia samych partii wokalnych, nieustannie tkwi w nim lekka melancholia?
Kortez wywołuje podobny efekt u słuchacza, co Robert Smith z The Cure - nawet gdy wyśpiewuje frazy bardziej optymistyczne (a uwierzcie mi - zdarzają się tu takie!), dzięki sposobie prowadzenia wokalu wersy nabierają podwójnych znaczeń. Takie dopowiadanie sprawdza się idealnie, bo kiedy artysta śpiewa o szczęściu, nie musimy nawet się domyślać, że zaledwie rozpamiętuje przeszłość. Kiedy zaś warstwa liryczna wchodzi w rejony - no, cóż - depresyjne, Kortez swoim głosem nadaje wersom dodatkowej, emocjonalnej głębi.
A co do tekstów, wśród autorów słów śpiewanych przez Korteza zabrakło tym razem Tego Typa Mesa, ale oprócz znanych z poprzedniego krążka Agaty Trafalskiej i Romana Szczepanka, swoim piórem gospodarza "Mojego domu" wspomógł także Mateusz Dopieralski z będącej aktualnie na fali Bitaminy. Zapewniają oni lirykę niekiedy wręcz do bólu prostą, opartą na męskich rymach, nie imponującą środkami stylistycznymi, aczkolwiek zaskakującą od czasu do czasu swoją wręcz poetycką zgrabnością. Nie da się wszak nie docenić tych wszystkich wersów w stylu "Potem z bliska pięść/No i znów koszulka brudzi się", "W głowie mam jak nigdy same pełne zdania" czy "I zawsze będę myślał jakby to było/Gdybym wówczas... gdybym umiał... gdybym tylko...".
Pod kątem samych kompozycji płyta stanowi kontynuację "Bumerangu" - to w dalszym ciągu oszczędne (może nawet oszczędniejsze niż wcześniej) w środkach minimalistyczne utwory, które tkwią w estetyce lounge’owych ballad, choć można w nich znaleźć też lekką dozę bluesa ("Dziwny sen"), współczesnej elektroniki (ambientowe w warstwie melodycznej "Nic tu po mnie" wybuchające przy końcu w genialnej partii syntezatora) czy niewielkimi wpływami post-rocka (może nie tak wyraźnymi jak w przypadku "Pocztówki z kosmosu" z debiutu, ale przysłuchajcie się tym plamom gitarowym wybrzmiewającym w "Pierwszej" albo we wstępie "Trudnego wieku"). Ich siła tkwi w umiejętności budowania intymnej, melancholijnej atmosfery i doskonale spełniają się w swojej roli.
Największe zaskoczenie może wywołać zamykające krążek "Wyjdź ze mną na deszcz" wyraźnie nawiązujące do estetyki synth-popu lat osiemdziesiątych. I cóż, nie jest to eksperyment udany. Nie dość, że zupełnie burzy budowaną mozolnie spójność krążka, to pojawiające się tu dość krótkie partie Korteza wydają się zupełnie oderwane od reszty utworu. A przy tym trudno nie oprzeć się wrażeniu kiczu przy solówkach organów z syntezatora.
Szkoda, bo tu nawet nie o to chodzi, że przez wszystkie wcześniejsze utwory Kortez trzyma niezmiennie wysoki poziom, a kończymy krążek z lekkim zgrzytem. Bardziej o fakt, że stylistyka "Bumerangu" kontynuowana przez "Mój dom" została już w zasadzie wyczerpana i trudno sobie wyobrazić, co Kortez mógłby jeszcze w niej zaoferować. A "Wyjdź ze mną na deszcz" pokazuje, że artysta jeszcze błądzi w kwestii dalszego kierunku swojej artystycznej drogi. "Mój dom" jest naprawdę bardzo dobrym krążkiem, ale w związku z tą jedną wpadką wrzuconą na sam koniec zaczynam się martwić o przyszłość - oby niepotrzebnie.
Kortez, "Mój dom", Jazzboy
8/10
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***