Recenzja Kid Cudi "Passion, Pain & Demon Slayin'": Powrót do normalności
Dziwna postać z tego Cudiego. Jak na przestrzeni lat można tak roztrwonić swój niemały potencjał? Tego nie wie zapewne nawet on sam, ale nowy album jest w końcu tym, czego dawno już nie zrobił.
Album jest "słuchalny". Tyle i aż tyle. W przypadku tak specyficznej persony jaką jest Kid Cudi jest to określenie, które tak naprawdę nigdy nie powinno mu się przytrafić. Przypomnijcie sobie tylko jego mikstejpy z początków kariery. Oficjalny debiut też był niczego sobie, chociaż po czasie stał się niewolnikiem singlowych "Day 'n' Nite" i "Pursuit of Happiness (Nightmare)", czego już nie można powiedzieć o drugim pełnoprawnym wydawnictwie - "Man on the Moon II: The Legend of Mr. Rager". Znakomity album, po którym zaczęły się prawdziwe problemy...
O okresie 2010-2015 w zasadzie nie ma co wspominać. Problemy osobiste, fatalne płyty (serio? Wziąłeś się za alternatywny rock?) i momenty zwątpienia, które tak naprawdę nie zapowiadały żadnego powrotu do przyzwoitej formy. A jednak się udało, i mimo że "Passion, Pain & Demon Slayin'" bardzo dobre nie jest, to jednak potrafi przykuć uwagę na dłużej.
Myślicie, że sztuczka z podziałem płyty na cztery akty to forma wyższej sztuki? Skądże znowu. Typowy zabieg dla artysty z Cleveland, który ma na celu wykreowanie niezbyt przemyślanego konceptu, który ani nie jest ciekawy, ani nie ma kompletnie żadnego sensu, jednak jest to raczej w tym wszystkim najmniej ważne. Cieszy powrót rapera na właściwe tory.
Zdarzają mu się wersy, które można zapamiętać, a w kilku numerach da się wyczuć potencjał na hit. Świetne singlowe "Frequency" jest tego najlepszym dowodem, podobnie jak kawałki nagrane wraz z Pharrellem Williamsem - "Flight at First Sight/Advanced" i "Surfin'" - oraz te, w których gościnnie pojawia się Andre 3000, który każdym swoim tegorocznym występem potwierdza swoją wielkość.
Zebrało się na trochę za długi album z przeładowaną ilością dźwięków, które momentami są do siebie zbyt podobne i w pewnym momencie wkracza monotonia. Półtorej godziny poruszania się w alternatywnej psychodelicznej rzeczywistości, w której to Plain Pat czy Mike WiLL Made It tworząc podkłady na oklepanych do bólu patentach zostawili pole do popisu dla gospodarza.
I pojawia się on. Kid Cudi. Zapowiada się jako wejście jakieś megagwiazdy, co oczywiście jest nieprawdą, ale nie ma się co oszukiwać i łudzić - on tu rządzi. Nie dlatego, że prowadzi słuchacza przez swoje opowieści. On przypomina swoje najlepsze czasy i udowadnia, że potrafi rapować na przyzwoitym poziomie. Każdy utwór jest tego przykładem, głód mikrofonu i nostalgię za początkami swojej kariery czuć na odległość.
Nigdy się nie spodziewałem, że dane będzie mi napisać, że cieszę się z przeciętności danej płyty. A jednak. "Passion, Pain & Demon Slayin'" w żadnych zestawieniach się nie znajdzie, ale Cudi tym wygrywać nie musi. On zwyciężył w czymś innym. Powrotem do normalności.
Kid Cudi "Passion, Pain & Demon Slayin'", Universal Music Poland
6/10