Recenzja Katy Perry "Witness": Krok ku dojrzałości
Amerykańska wokalistka pokazuje, że mrugnięcia w kierunku alternatywnych brzmień nie muszą od razu oznaczać pełnego sukcesu artystycznego. Co nie oznacza, że na "Witness" nie ma czego szukać.
Zmiana fryzury to nie jedyne, co może zaskoczyć fanów Katy Perry. "Witness" faktycznie pokazuje, że wokalistka chciałaby zostać zapamiętana jako ktoś więcej niż dziewczyna spełniająca swój nastoletni sen, śpiewająca o całowaniu dziewczyny i rycząca głośniej niż lew. Dziwne w związku z tym wydawało się zatrudnienie w roli głównego producenta Maxa Martina - faceta, który od dwudziestu lat właściwie kierował brzmieniem muzyki popularnej. I wbrew pozorom nie ma w tym ani grama przesady. Serio, sprawdźcie sobie sami, za ile hitów był odpowiedzialny. Zapewniam, że nie zliczycie ich nawet na palcach całej swojej rodziny, nawet jeżeli każdy z jej członków rozwinął już własną gałąź, na której wyrasta Karta Dużej Rodziny.
A jednak udało się uniknąć tego, czego można było spodziewać się po zaangażowaniu producenta - słychać zwrot w kierunku bardziej ambitnych oczywistych rozwiązań niż porywający, ale jednak generyczny pop, którym częstowano nas na poprzednich płytach. Rzadziej tu doświadczamy podnoszących na duchu power-refrenów jak w "Roar" czy "Fireworks", wokale traktowane są raczej oszczędnie, wręcz intymnie. Do tego dochodzi niespotykana dotąd atmosferyczność i wisząca w powietrzu melancholia - w znacznej mierze uleciała lekkość cechująca "Prism". To wszystko składa się na najbardziej do tej pory introwertyczny album gwiazdy.
Już niewielką zmianę zapowiadało singlowe "Chained to the Rhythm" - osadzony na bardzo wyrazistym, funkujacym basie numer ze swoją egzotyką zaczerpniętą z lat 80. przywoływał momentalnie skojarzenia z czasami, gdy triumf w świecie muzyki alternatywnej święcił chillwave i tacy artyści jak Toro Y Moi czy Washed Out. Gdyby jednak patrzeć na numer właśnie z tej perspektywy, mamy do czynienia z utworem spóźnionym o mniej więcej tyle lat, ile upłynęło od czasu, gdy Katy Pery wychwalała kalifornijskie dziewczyny.
Z drugiej strony, to nie jedyny taki powrót do przeszłości i zdecydowanie nie największy. "Swish Swish" ze swoim zadziornym tekstem to z kolei nisko schodzący, basowy numer, który może sprawiać wrażenie zagubionej kompozycji Britney Spears ze środkowego okresu kariery. Do tego niech pierwszy rzuci kamieniem ten, któremu intro do "Roulette" nie skojarzy się ze "Sweet Dreams" Eurythmics.
Tylko "Chained to the Rhythm", "Swish Swish" oraz polane irytującymi seksualnymi aluzjami "Bon Appetit" z triem Migos dość wyraźnie kontrastują z większością pozostałych numerów - jakby wyraźnie celowano w kilka pewniaków na przeboje, a resztą zrobiono już wedle uznania. W związku z tym znaczna część płyty wybrzmiewa w chłodniejszych barwach.
Rozpoczynająca album piosenka tytułowa wchodzi post-dubstepowo, by ostatecznie zwieńczyć całość electropopowym refrenem, o który można oskarżyć Lykke Li. Podobnie zresztą jest z niby-dyskotekowym utworem "Bigger Than Me", który przez zimowe, analogowe syntezatory i szerokie pogłosy jawi się wręcz jako nieprzyjazny. Warto też zwrócić uwagę na przestrzenne "Déjà vu" oraz feministyczne "Power" zanurzone w synkopowanym rytmie żywcem wyjętym z wychodzącej od rapu alternatywnej elektroniki zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.
Bardziej alternatywne podejście nie oznacza, że zawsze jest dobrze, bowiem skomponowana przez duet Purity Ring ballada "Miss You More" zapowiadająca się na wzruszający utwór łączący fortepian z elektronicznymi wstawkami, ostatecznie przegrywa w refrenie, ładując się w plastikowy patos godny występu na Eurowizji. "Mind Maze" z pozoru minimalistyczne, dusi się w przekombinowanych zabawach wokalami.
Co najgorsze, istnieje tu kilka wypełniaczy. "Tsunami" można jeszcze wybaczyć, bo oddziela od siebie dwa najbardziej przebojowe numery na płycie. Ale już trudno pogodzić się z tym, że tempo w trzech ostatnich numerach zupełnie siada. Przez to Katy Perry żegna słuchaczy niczym niewyróżniającym się balladami ("Into Me You See" i "Save As Draft") przedzielonymi utworem wykazującym, z jakim ciężarem przychodzi uzyskanie satysfakcjonującego rozwinięcia kompozycji, gdy chwyta się na ślepo wcześniej zrealizowanych pomysłów ("Pendulum").
Mimo kilku poważnych zarzutów do czynienia mamy z udaną pozycją. Może nie tak przebojową jak "Prism" czy "Teenage Dream", ale stanowiącą pewien zwrot w rozwoju kariery Katy Perry, która to w końcu przestała odgrywać rolę zagubionej nastolatki w skórze dorosłej dziewczyny, jak zdarzało jej się jeszcze na poprzedniej pozycji. Do pełnej dojrzałości artystycznej wciąż brakuje trochę drogi - na szczęście wiemy, że gwiazda zmierza we właściwym kierunku. Poza tym nie można zapomnieć, że Katy Perry niezmiennie obdarzona jest kawałem niepowtarzalnego głosu i tonami charyzmy. A to zawsze działa pozytywnie.
Katy Perry "Witness", Universal
6/10