​Recenzja Justin Timberlake "Man of the Woods": Justin robi wioskę

Justin Timberlake zaczynał w żenującym (już wtedy, a co dopiero po czasie) boysbandzie, by za sprawą drugiej solówki "FutureSex/LoveSounds" w końcu się w 2006 r. zrehabilitować. Nowoczesny, biały pop z czarnym funkowo-soulowym silnikiem i dandysowską oprawą zagrał nadspodziewanie dobrze. Niestety, powrotowe, wydane po siedmiu latach "The 20/20 Experience" to już nie było to, nawet jeśli miewało momenty - szczególnie blado wypadały numery retro z rozbudowaną orkiestracją, cokolwiek tandetnymi chórkami i bardziej złożonymi harmoniami wokalnymi.

Producenci nie umieją wejść w konwencję, brak im zarówno wyczucia, jak i odwagi
Producenci nie umieją wejść w konwencję, brak im zarówno wyczucia, jak i odwagi 

Dlatego proszę wybaczyć, ale nie skakałem do góry z radości na wieść o tym, że Justin raczył sobie przypomnieć, że jest z Memphis i nagrać album, w którym połączy południowe inspiracje ze współczesnymi brzmieniami. Wieść o tym, że za produkcję odpowiadają starzy znajomi: Neptunesi, Timbaland oraz Danja, w dodatku gospodarz puszcza ich właściwie samopas, bez odpowiedniego przegadania tak eklektycznego materiału, wręcz mnie zaniepokoiła.

Single z kolei poważnie zakłopotały: "Filthy" rusza z patosem gitar i męczącym, robotycznym synthem, by okazać się niezgrabnym funkiem, w którym wokalista skrzypi jak nienaoliwiony zawias - miało być sexy, bardziej przypomina to jednak pospieszne odbębnienie małżeńskiego obowiązku; "Supplies" zderza klasyczny, wręcz dworski motyw przewodni z trapowym bitem, a potem funduje jeszcze kuriozalne EDM-owe przejście i Timberlake jest w tym wszystkim wyłącznie piątym kołem u wozu.

"Say Something" to klaskany, wykonany w duecie z Christem Stapletonem numer country, który usiłuje ożyć w refrenie wraz z podniesieniem przyzwoicie harmonizujących głosów i intensyfikacją gitarowego bicia, nie pomaga mu jednak nic, nawet to trochę współczesnych, niepotrzebnych zupełnie zabaw z basem; w "Man of the Woods" wyeksponowane niskie tony i właściwy Neptunesom plastikowy minimalizm mają za zadanie korespondować z nachalną gitarką, a Timberlake wokalnie dwoi się i troi (sporo też robią wokale wspierające), szkoda, że tylko po to, by w niewybredny sposób przechwalać się swoją dziewczyną.

Obecne po singlach wrażenie chaosu, niezdecydowania i bezcelowości przygotowywania takich nagrań zwielokrotniło się jeszcze po wysłuchaniu płyty. Rozdarcie między nowym a starym, białym a czarnym, popem i eksperymentem prezentuje się dobrze wyłącznie na okładce.

Pełnię fiaska obrazują numery "Wave" i "Livin off the Land", rozsypujące się, niezborne, nieprzynależne do żadnego ze światów. Co gorsza, gdybym był południowcem i usłyszał idiotycznie radosną zagrywkę gitarową w "Sauce" albo dotarła do mnie tak przerysowana, korzystająca z wyświechtanych zwrotów i rekwizytów ballada jak "Flannel", to miałbym wrażenie, że ktoś sobie ze mnie kpi. Justin najwyraźniej dość nie przeżył, by iść w americanę, która lubi prawdziwe emocje, nie lubi zaś stylizujących się podstarzałych chłopców brzmiących co rusz jak zaginiony członek Bee Gees ("Montana").

Producenci nie umieją wejść w konwencję, brak im zarówno wyczucia, jak i odwagi, a kiedy podążają znajomymi ścieżkami, są nudni. Egzotycznie rozbębnione, pędzące nie wiadomo po co "Midnight Summer Jam" z obowiązkowym falsetem Timberlake'a to dowód wypalenia Neptunes, niezamaskowany ani trochę harmonijką, smykami czy bandżo. "Morning Light", dzieło Roba Knoxa i Erica Hudsona, jest obrzydliwie generyczne i jeżeli już muszę je do czegoś porównać, to do Sama Smitha próbującego sił w reggae.

W zeszłym roku Yelawolf pokazał, że można nagrać prawdziwie południową płytę, pokłonić się tradycji bluesa, country i rocka zamaszystym hiphopowym ukłonem, nie rezygnując przy okazji wcale z elektroniki. Jeżeli jest postać, która ma wizję i o korzeniach pamięta nie tylko wtedy, gdy precyzuje na zebraniu target swojego krążka, to obok siebie zgodnie zagra nawet syntetyczny bas, winylowa płyta i gitara dobro. Timberlake nie wziął nas jednak na południe, tylko do zbudowanego przez znudzonych rzemieślników, kiczowatego parku tematycznego pod miastem, gdzie od karuzel, dmuchanych lal i kolejek górskich, przesytu bodźców i dźwięków, robi się wyłącznie niedobrze. Wstyd.

Justin Timberlake "Man of the Woods", Sony Music Poland

3/10

Justin TimberlakeChristopher PolkGetty Images

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Justin Timberlake - nieskazitelna fryzura i koszula to jego znaki szczególneInteria.tv
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas