Recenzja Jean-Michel Jarre "Oxygene 3": Niepotrzebna powtórka
Kto urządził w domu ołtarzyk "Oxygene" Jean-Michela Jarre'a, ten będzie zachwycony również trzecią częścią trylogii. Reszta może machnąć ręką i ewentualnie przypomnieć sobie bardziej udane pozycje z dyskografii Francuza.
Jean-Michel Jarre od dłuższego czasu jest w Polsce traktowany nie tyle jako muzyk, co prawdziwy symbol. W przeciwieństwie do większości muzyków, o których można tak powiedzieć, w przypadku Francuza można doskonale wskazać ten moment: słynny koncert w Stoczni Gdańskiej z okazji powstania 25-lecia Solidarności. Jasne, muzyk był już wcześniej postacią powszechnie kojarzoną nawet przez nawet bardzo słabo rozgarniętego słuchacza, jednak to wówczas u nas wybudowano mu ten pomnik, dzięki któremu wspominany jest z rozrzewnieniem.
Nie jest to może istotna wiedza z punktu widzenia recenzji, a jednak warto zacząć pewną dawką sentymentalizmu, bowiem "Oxygene 3" na nim stoi. Mamy w końcu do czynienia z domknięciem trylogii, zapoczątkowanej przez wydany w 1977 roku album, sprzedany na całym świecie w łącznej liczbie 12 milionów egzemplarzy. Od pierwszego "Oxygene" Jarre odżegnywał się wielokrotnie, a jednak zawsze powracał do swojego najbardziej przełomowego albumu - w końcu 20 lat po jego premierze postanowił wydać sequel, by po kolejnych 20 latach pokazać światu trzecią część. I trzeba przyznać, że fani tamtych dzieł nie poczują się rozczarowani.
To nie żadne kombinowanie w stylu downtempowo-breakbeatowego "Metamorphoses". Nie doświadczymy tu też gościnnych udziałów muzyków z różnych światów, jak w przypadku "Electronica 1: The Time Machine" i "Electronica 2: The Heart of Noise". To klasyczny Jarre, którego pokochały miliony z całym bagażem negatywnych odczuć, wynikających głównie z archaizmu narzuconej sobie stylistyki. Bo nie ukrywajmy, że transowe syntezatory z "Oxygene, Pt. 14" straciły na efekciarstwie i zdążyły się już mocno przejeść. Plastikowe "Oxygene, Pt. 17" czy "Oxygene, Pt. 19" wchodzą z kolei w klimaty niebezpieczne bliskie elektronice z "Played-A-Live" Safri Duo. I to są te odtwórcze momenty, w których Jarre'a można uznać za zwykłego odcinacza kuponów. Tak łatwo jednak nie jest.
Takie "Oxygene, Pt. 15" prezentuje się już bardziej współcześnie - jakby w tych wszystkich uśmieszkach do starszego słuchacza Jean-Michel Jarre postanowił sprawdzić, co dzieje się w alternatywnej elektronice. Stąd syntezatory trafiają tu na glitchowane perkusje - oczywiście nie jest to szaleństwo na poziomie Prefuse'a 73 czy The Glitch Mob, bo w swoim eksperymentatorstwie Jean-Michel Jarre okazuje się dość bezpieczny, ale warto docenić gest i trzymanie ręki na pulsie.
Oddech daje również ambientowe "Oxygene, Pt. 18". Nie spodziewajcie się dekonstrukcji gatunku w rodzaju Tima Heckera, Williama Basinskiego czy Oneothrix Point Never. To proste plamy dźwiękowe, na których przygrywają dźwięki, inspirowane kompozytorami minimalistycznymi, czyli dokładnie tak, jak robiono to chociażby 30 lat temu. Jeżeli gdzieś już dopatrywać się dekonstrukcji, to w kończącym album "Oxygene, Pt. 20", a szczególnie w jego końcówce, podczas której słuchaczowi towarzyszą niespokojne, wychodzące znikąd dźwięki, mocno przesterowane pady i splatające to wszystko dźwięki, pochodzące z naturalnego otoczenia. Szkoda, że zabrakło odwagi na więcej.
Jaki jest Jean-Michel Jarre, każdy wie. Fani francuskiego muzyka na pewno docenią trzecią część trylogii, ale czuć, że muzyk mógł z materiału wycisnąć więcej. W twórczości legendy elektroniki bywało i lepiej, i ciekawiej - najczęściej wtedy, gdy decydował się na zaskakujące ruchy. Ba, nawet na samym "Oxygene 3" to właśnie takie momenty działają najbardziej. Może o kierunku płyty zdecydował dość krótki czas realizacji? Nie umniejszam Jarre'owi, bo to człowiek-legenda i nic już tego nie zmieni. Ale jednocześnie trudno zrozumieć, dlaczego opiera album głównie na najbardziej oczywistych elementach swojej twórczości.
Jean-Michel Jarre "Oxygene 3", Sony Music Polska
5/10