Recenzja Jack Garratt "Phase": Kserówki i parówki

Paweł Waliński

Bo nie wystarczy znakomicie skopiować trochę Jamesa Blake'a, trochę Eda Sheerana, trochę Jamiego Woona, czy Sama Smitha i podlać dodatkowo beatem, żeby wydać fajną płytę.

"Phase" Jacka Garratta to średnie średniactwo
"Phase" Jacka Garratta to średnie średniactwo 

Niby prosty to i ostatnio wyjątkowo często wykorzystywany sposób. Bierzemy numer, który hułałby jako nagranie folkowe, soulowe albo bluesowe i na siłę udziwniamy. Wsadzamy brzmienia rodem z dawno już nieboszczyka - dubstepu i udajemy, że "Future Sex/Love Sounds" Timberlake'a nie ma wcale dychacza na karku, ale jest najbardziej modnym krążkiem w okolicy. Dalej: wszystko, włącznie z oczami nabywców zaklejamy terminem EDM, czyli "electronic dance music". Jakby dużo po radiach, telewizjach i serwisach streamingowych latało tanecznej muzyki na akustyczną bałałajkę, albo kobzę... Za moich czasów mówiło się za to o IDM, czyli "intelligent dance music". I tego moim zdaniem - inteligencji, tej kreatywnej - brak "Phase". Bo "Phase" tak mniej więcej porywa, że mógłbym przy niej najwyżej jeść parówki. Albo lepiej - kiełbasę parówkową, 16 zeta za kilo. Parówkowa, musztarda, plastikowa tacka, takie Mrągowo dla hipsterów.

Inteligencji, by z konglomeratu wpływów utrzeć jakąś nową jakość Garrattowi ewidentnie brakuje. Ot, idzie wytyczonymi ścieżkami, nie proponując praktycznie niczego specjalnego od siebie. Próbując czarować a to nudnymi jak flaki z olejem falsecikami, albo zmotoryzowanymi angstowym beatem chórkami, które doskonale znamy już z pierwszych płyt Animal Collective. Do tego bardzo mało przekonujący songwriting. Numery wpadające jednym uchem i wypadające drugim, kompletnie nic, co by zatrzymało nas przy "Phase" na dłużej. Żadnej iskierki. No, chyba że stacje radiowe tak ten materiał dorżną, że nie będzie wyjścia, co się przecież nieraz w historii zdarzało.

Z drugiej strony, oczywiście, w kategoriach egzekucji jest to zrobione bardzo sprawnie. Wszystkie te podpatrzone u innych patenty zastosowane są dokładnie tak jak trzeba, bez wstydu. Ale jednocześnie brak oryginalności atakuje tu z każdego kąta, a od połowy albumu co najmniej wręcz tłamsi. Bardzo trzeba kochać takie granie, by przy nadpodaży lepszych od Jacka Garretta sięgać po "Phase". Nie dajcie się zrobić w konia, że to coś jakkolwiek nowatorskiego, szczególnie szczerego, wyjątkowo udanego. Ot efekt szeroko zakrojonej kampanii BBC, żeby chłopaka wypromować za wszelką cenę i zarobić na nim milion monet, sukcesywnie odwracając uwagę od jego faktycznej przeciętności.

Przy czym oddać mu trzeba oczywiście, że to wszak debiut, że ma kupę czasu, by się z bycia kserobojem otrząsnąć, pójść na swoje, znaleźć własną drogę. Czasu ma na to w bród, jasne i pewnie warto przynajmniej jednym okiem śledzić jego dalsze poczynania i ewentualną ewolucję. Póki co jest średnie średniactwo i płyta nudna do takiego poziomu, że zastanawiam się, czy nie wyskoczy mi zaraz ze słuchawek i na śmierć nie zamemła. Choć również płyta nie bez zalet. Ale tych zdecydowanie za mało, jak na szum, który się wokół niej wytworzył. Ot, pod linijkę pisany album z modnym graniem. Nic specjalnego. Średniactwo pełną gębą.

Jack Garratt "Phase", Universal

5/10


Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas