Recenzja Interpol "Marauder": Wyjście z mroku bylejakości
Kamil Downarowicz
O to, jak duży wpływ wywarła na rozwój muzyki tzw. nowa rockowa rewolucja, która zalała świat zachodu na początku XXI wieku, wciąż potrafią spierać się muzyczni geekowie. Zwłaszcza, kiedy wypiją w knajpie o jedno piwo za dużo i zaczynają swoje rozczulająco zaangażowane filozoficzne dysputy związane z popkulturą. Tutaj nie będziemy roztrząsać tej kwestii, przyjrzymy się za to cudownemu dziecku owej rewolucji, zespołowi Interpol, który wydał właśnie swój szósty w karierze album.
Jonny Greenwood, spytany w jednym z wywiadów o to, czy Radiohead uda się stworzyć dzieło na miarę "OK Computer" odpowiedział: "Myślę, że osiągnęliśmy już szczyt możliwości. Czasami trudno mi sobie wyobrazić, byśmy mogli nagrać coś lepszego. Większość wykonawców od czwartego albumu zaczyna trochę przynudzać, prawda?".
No cóż, prawda. Potwierdzenia tych słów nie trzeba szukać wcale daleko, bowiem to właśnie czwarta i piąta płyta w dyskografii Interpol - czyli "Interpol" i "El Pintor" - są tymi zdecydowanie najgorszymi. Zespół brzmi na nich bez charakteru, polotu, jakby zupełnie stracił ochotę na granie i wyczerpał do cna formułę, w jakiej dotychczas się poruszał. Ciężko było uwierzyć, że ten sam team odpowiadał za tak genialne kawałki jak: "NYC", "Obstacle 1", "No I in Threesome", "Mammoth", "Slow Hands" czy "Evil". A jednak. Był nawet taki moment, kiedy pomyślałem sobie, że może lepiej by było dla wszystkich, gdyby grupa zdecydowała się zakończyć karierę, a poszczególni członkowie zaangażowali się w nowe projekty muzyczne. Tak się jednak nie stało. Na szczęście.
"Marauder" jest naprawdę udanym albumem! Być może główna w tym zasługa tego, że prace nad nim zostały przerwane, kiedy Paul Banks z kolegami zdecydowali się wyruszyć w specjalną trasę koncertową związaną z 15. rocznicą powstania ich legendarnej debiutanckiej płyty. Muzycy powrócili na chwilę do lat swojej świetności, kiedy potrafili pisać pełne emocji, niepokoju i wewnętrznego rozdarcia świetne kompozycje, w których zakochały się miliony dzieciaków, mających "Turn on the Bright Lights" na swoich odtwarzaczach MP3 tuż obok The Strokes, Franz Ferdinand czy The White Stripes. Z całą pewnością ten mentalny comeback do korzeni, ogromne zaufanie wciąż pokaźnej liczby fanów oraz głęboki oddech, jaki udało się złapać grupie, stały się źródłem nowych sił twórczych, które udało się przenieść do studia.
Tym razem w nagraniach formację wspomógł uznany producent Dave Friedmann, który w swojej karierze współpracował m.in. z Mercury Rev, Flaming Lips czy MGMT. Jego wpływ na brzmienie płyty jest bardzo odczuwalny. Dominują tutaj zdecydowane, surowe, rockowe numery, na czele ze znakomicie łączącym transowość z szybkością "If You Really Love Nothing", jeszcze bardziej rozpędzonym "Rover", nasączonym melancholią "Flight of Fancy", osadzonym na zapętlonym, nieco swawolnym riffie "Stay In Touch" czy wdającym się w romans z punkiem "Number 10". Ci, którzy lubią się zdołować przy smutnych, rozmytych dźwiękach gitary, rozmyślając o swojej eks albo o bezsensie egzystencji, także znajdą coś dla siebie. Mowa tutaj o rozedrganym "Surveillance"" czy zamykającym całość, nieco może zbyt łzawym, "It Probably Matters", gdzie zespół brzmi jak bliski kuzyn The National.
Z pewnością Interpol nie ekscytuje i nie poraża mocą swojej muzyki tak bardzo, jak w swoich najlepszych latach. Ale, jak się okazuje, wciąż ma sporo do powiedzenia. Choć niektórym będzie naprawdę ciężko w to uwierzyć, Amerykanie zdołali w końcu wykrzesać z siebie sporą dawkę kreatywności, przełamać ograne patenty i odnaleźć na powrót ścieżkę w mrokach bylejakości. Lubię być tak pozytywnie zaskakiwany, zwłaszcza, kiedy nie spodziewam się zupełnie niczego po danym wykonawcy. Dopóki będą powstawały takie albumy jak "Marauder" dopóty hasło "indie rock is not dead" będzie cały czas miało sens.
Interpol "Marauder", Sonic
8/10