Recenzja In Flames "Siren Charms": Gdzie te płomienie?

Ciągła chęć artystycznego rozwoju prowadzi do wspaniałych dokonań, a odmowa spoczywania na laurach zasługuje na największy szacunek. Wizja ponad rzemiosło. Ryzyko pond stagnację. Kontestacja pond oportunizm. "Siren Charms" przeczy każdej z tych tez.

Okładka nowego albumu In Flames
Okładka nowego albumu In Flames 

Rytualne pastwienie się nad In Flames to od co najmniej kilkunastu lat jedno z najbardziej ulubionych rozrywek zarówno małoletnich ortodoksów metalu, jak i żyjących przeszłością wiarusów sceny, którzy pamiętają, że pierwsze cztery albumy goeteborskich muzyków z lat 90. (oraz ich ziomków z At The Gates i Dark Tranquillity) wprowadziły do świata muzyki pojęcie melodyjnego death metalu. Choć z pierwszej grupy dawno wyrosłem, a druga z postaw z wiekiem zaczęła wydawać mi się żałosna, "Siren Charms" brutalnie miażdży we mnie ostatnie, zdroworozsądkowe pokłady łaskawość wobec muzycznych poczynań kwintetu z Goeteborga.

Na dobrą sprawę (lub przy złej woli) można powiedzieć, że wszelkie dokonania In Flames w XXI wieku opierały się na kazusie Madonny, umiejętnym dostosowywaniu się do panujących trendów. Na kolejnych albumach strzelali więc nu-metalowe hołubce, naśladowali Korna, z popowym zacięciem męczyli syntezatory, odkrywając w sobie nieodpartą chęć wstrzeliwania się w rodzące się mody: metalcore (karygodny paradoks podążania za gatunkiem, który bez schedy po dawnym In Flames pewnie nigdy by nie powstał), alternatywny rock, muzyka elektroniczna... Zapomnieli chyba tylko o dubstepie.

Póki nie brakowało w tym, mniej lub bardziej, przyzwoitych, a czasami nawet udanych kompozycji, kręta droga tzw. muzycznego rozwoju In Flames budziła ciekawość, a w miejsce porzucanych fanów, przybywali nowi. Nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje przecież, by (pozostając w Szwecji) Katatonia wciąż grała black metal, a Opeth udawał Morbid Angel. Tym razem jednak Andersowi Fridénowi (wokal) i kolegom wyraźnie zabrakło polotu i pomysłu. Konsekwencją tego jest "Siren Charms" - album, przy wielu innych mankamentach, zupełnie pozbawiony spójności. Bez względu na deklarowany eklektyzm i postępowość, albo jak mówił przed premierą gitarzysta Björn Gelotte, "podkreślenie i podsumowanie wszystkiego, co zrobiliśmy, bez spoglądania wstecz na nasze korzenie" (pliz!), słaba płyta pozostaje słabą płytą. Pomijam kwestię, że sakramentalne "poszukiwanie własnej drogi" po blisko ćwierćwieczu działalności i 40-tce na karku, to jednak srogi fetysz.

Nieco melancholijny i dość podniosły, acz - trzeba przyznać - chwytliwy refren singlowego "Rusted Nail", może się podobać, jest to jednak jedynie wariacja na temat "nowoczesnego metalu" z poprzedniej płyty "Sounds Of A Playground Fading" (2011 r.). Mocniej, choć w zasadzie jedynie dla zmyłki - robi się też w "Everything's Gone", gdzie thrashowo-slipknotowy początek szybko przechodzi w dość ciężki riff na tle wokali w guście Marilyn Mansona i skandalicznie brzmiącego werbla, z którym w kategorii dziejowej pomyłki może się równać jedynie "St. Anger". W tej samej lidze, ze wsparciem elektorniki, chodzi również "In Plain View", z - co prawda - niezłą pracą gitar - za to z wokalem w stylu Chestera Benningtona w ostrym stadium nieżytu górnych dróg oddechowych.

"When The World Explodes" jest z kolei niczym cztery litery Nicki Manaj - grubą przesadą. Coś na wzór rwanego deathcore'u przeobraża się nagle w rzewną melodię z kobiecym wokalem spod znaku Nightwish i/lub Within Temptation; odrzut z nieudanej sesji Lacuna Coil?

Z, nazwijmy je, balladowych, "Paralyzed", "Through Oblivion" i "With Eyes Wide Open", najbardziej przekonuje ten ostatni - niezaprzeczalnie przebojowy, trochę w stylu 30 Seconds To Mars, łagodniejszego Deftones. Dwa pozostałe, a zwłaszcza drugi, to już gotycki rock, w konfrontacji z którym fiński HIM wydaje się krynicą oryginalności.

W inspiracjach jako takich nie widzę zresztą nic złego; u krajanów In Flames z Ghost czy Avatar też przecież są one oczywiste, sęk w tym, że w przypadku młodszych kolegów po fachu, za jawnymi nawiązaniami stoi kawał konkretnej muzyki. "Siren Charms" zwyczajnie brakuje charakteru. Gdzie te płomienie?

Resztek honoru broni "Filtered Truth" - jedyny tak oczywisty ukłon w stronę starych fanów zespołu; numer, który równie dobrze mógłby się znaleźć na "Whoracle" z 1997 roku. Dobrnięcie do niego wymaga jednak od słuchacza masochistycznego wręcz samozaparcia.

Nie zdziwię się zatem jeśli za sprawą "Siren Charms" w podsumowaniach 2014 roku In Flames może poczuć się jak Spider-Man w ekranizacji "Avengers". Całkowicie pominięty.

3/10

In Flames "Siren Charms", Sony

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas