Recenzja Grzegorz Turnau "7 widoków w drodze do Krakowa": Z dala od popu
Pamiętam jak, jeszcze będąc na dorobku, przebijał się do mediów głównego nurtu "Cichoszą" i "Bracką". Niemal dwie dekady później Grzegorz Turnau to już instytucja. Choć - co zabawne - znowu raczej nieobecna w mediach.
"Blisko 10 lat temu w krakowskim domu, który kiedyś był nazywany pałacem Mieroszewskich, bo pałacami na modłę włoską dawniej nazywano bogate kamienice krakowskie, zostały odkryte na ścianach dekoracje malarskie z drugiej połowy XIX. Odkrył je podczas remontu mój przyjaciel, który tam mieszka, wybitny muzyk, oboista Mariusz Pędziałek, z którym współpracuję od dawna. Malowidła przedstawiają idylliczne, arkadyjskie wręcz obrazy, ale dotyczące okolic podkrakowskich, takich jak zamek w Tenczynie, Ojców, Krzeszowice, zamek i klasztor w Tyńcu. Jest ich siedem i tworzą pewien cykl. Pomyślałem, że mógłby on zostać przetłumaczony na suitę muzyczną. I tak powstała ta płyta" - w ten sposób tłumaczył Turnau genezę swojej nowej płyty.
Na płycie znajdziecie nie siedem, jak wskazywałaby nazwa, ale trzynaście utworów z tekstami Bronisława Maja (plus po jednym Horacym, Sarbiewskim i Turnale). Utrzymane są w znanej dobrze turnauowskiej konwencji, choć bardziej niż kiedykolwiek pachnące w konstrukcji barokowymi motetami (choćby taki "Tenczyn"). Artysta nic a nic nie stracił umiejętności pisania melodii niegłupich, a jednocześnie działających na ucho jak okład z mleka i miodu. Często pomija się fakt, że Turnau poza byciem poetą i kompozytorem jest również - do diabła - wykonawcą tej całej muzyki, którą tworzy. I tu oddać mu trzeba, że nadal jest znakomitym wokalistą, bo tylko pozornie łatwo zaśpiewać te jego nieraz opętańcze interwały. Znakomicie też operuje kontrapunktem, co plasuje go daleko przed peletonem kolegów po fachu, którzy posilają siebie i słuchaczy oleistymi flakami.
Jak zwykle w jego przypadku płyta jest idealnie wyegzekwowana pod względem aranżacji i brzmień. Wiele robi tu obój Mariusza Pędziałka i fakt, że niejeden z utworów swoim fantastycznym wokalem wzbogaca Dorota Miśkiewicz. Smaczkiem jest to, że wedle słów koordynatora całego zamieszania, nagranie powstało praktycznie na żywo, co stanowi kolejny (nie bardzo chyba konieczny) dowód kunsztu zaangażowanych muzyków. Czytacie tu same zachwyty i komplementy. Czy jest jakaś łyżka dziegciu? Oczywiście, że jest.
W kategoriach poezji śpiewanej każda płyta Turnaua jest najwyższą półką, ja tęsknię natomiast za sygnalizowanym rzeczonymi: "Cichoszą" i "Bracką" popowym zdzierzgnięciem jego wczesnych nagrań. Aura jest obecnie dla takich eksperymentów przychylna - wykonawcy popowi (częściej wykonawczynie) swobodnie pakują się na teren piosenki poetyckiej. Wspomnieć choćby Gabę Kulkę i Melę Koteluk. Może krok w odwrotną stronę - flirt śpiewającego poety z popem po piętnastu-dwudziestu latach przerwy byłby czymś ciekawszym, niż najbardziej nawet udana płyta, tkwiąca wciąż w tej samej konwencji? Chciałbym też kiedyś zobaczyć i usłyszeć Turnaua w kompletnie innych okolicznościach emocjonalnych. Apollińskie (za Nietzschem) klimaty opanował na poziomie wirtuozerskim, ale ja chciałbym usłyszeć go pijanego, skacowanego, załamanego, wściekłego, obcującego z plugastwem, brudem - słowem Turnaua wersję Dionizyjską. Bo tak, jak jest teraz - płyta znakomita - ale tylko dla zdeklarowanych wielbicieli jego twórczości, którzy pogodzą się z faktem, że jest zupełnie nieodróżnialna od kilku poprzednich.
Grzegorz Turnau "7 widoków w drodze do Krakowa", Mystic
7/10