Recenzja Grabek "Day One": Dojrzała zmiana

Jesteście fanami poprzednich płyt Grabka? W takim razie "Day One" może was nieźle zaskoczyć, ale bynajmniej nie jest to pozycja rozczarowująca.

Grabek traktuje "Day One" jako pierwszy prawdziwie osobisty album w swojej karierze
Grabek traktuje "Day One" jako pierwszy prawdziwie osobisty album w swojej karierze 

Ile znacie spektakularnych wolt stylistycznych? Skrillexa, który zaczynał jako wokalista zespołu post-hardcore'owego, by zostać ikoną mainstreamowego, elektronicznego grania? Talk Talk, które rozpoczynało od grania new romantic w duchu Duran Duran, by skończyć na stworzeniu nowego gatunku muzycznego, określanego dzisiaj mianem post-rocka? Wojtek Grabek nie jest co prawda w swojej przemianie rewolucyjny, ale jeżeli porównamy jego najnowszy album z poprzednim dokonaniem, trudno uwierzyć, że mamy do czynienia z tym samym artystą.

Być może dlatego "Day One" wyszło już bez wsparcia rozpoznawalnego labelu. Oczywiście, pewne elementy jego aktualnego wcielenia można było już dostrzec na poprzednich krążkach, ale nigdy nie były one wysunięte tak na przód. Ba, jeżeli najnowszy album miałby wyjść pod innym aliasem, nikt nie powinien się w zasadzie dziwić. Dobrze, ale o co w zasadzie chodzi? O co tyle hałasu i czym aż tak zaskoczył Grabek na "Day One"?

Jeżeli znaliście poprzednie dokonania muzyka, "8" i "Duality", z pewnością utożsamiacie go z fuzją nieco depechowego synth-popu z elementami industrialnego techno, a wszystko to z mocnym naciskiem na rytmikę. Jasne, zdarzały się również inne tropy, jak hinduskie drony z tanpury w "Wake Up", ale fundament był nieustannie ten sam. Od czasu do czasu Wojtek postanawiał ujawnić swoje profesjonalne wykształcenie muzyczne, stąd w "Traces Awake", "Transfuzji", "And We Fall" oraz "Shine" mogliśmy usłyszeć, jak muzyk gra na skrzypcach. Nikt nie spodziewał się jednak, że 6 lat po ostatniej płycie Grabek nagra album, na którym to właśnie ten organiczny element będzie kluczowy.

"Day One" trudno bowiem uznać za muzykę elektroniczną, jak bez problemu można było metkować poprzednie dokonania Wojtka. To pozycja zdecydowanie bliższa minimalizmowi w duchu muzyki post-klasycznej. Jeżeli znacie więc dokonania Keitha Kenniffa czy - szczególnie - Maxa Richtera oraz Ólafura Arnaldsa, poczujecie się jak w domu. Tu także elektronika ma swój udział, ale jest zaledwie dodatkiem do dźwięków smyczków i fortepianu. Nie zdradza może tego jeszcze rozpoczynające album "Dawn", które po skrzypcowym intro zalewa nas falą syntezatorów. Z innej strony, ujawnia zupełną zmianę podejścia do kompozycji. Zniknęła gdzieś wyrazistość rytmiki, ulegając budowaniu nastroju z podkreśleniem ambientowych plam dźwiękowych.

Mocniej to zresztą słychać w chłodnawym, wręcz skandynawskim "Gravity", w którym - po zestawieniu fortepianu oraz skrzypiec - do całości wkrada się mocna, pulsująca warstwa ambientowa, nadająca kompozycji ciepła. Jednak im bardziej utwór brnie do przodu, tym więcej pojawia się w nim elementów rytmicznych (a nawet samplowanie własnoręcznie nagranych partii!). W końcu rzuca słuchacza w wir glitchujących perkusjonalii, o które można posądzić prędzej islandzkie múm.

Grabek na "Day One" ujawnia się przede wszystkim jako mistrz budowania atmosfery. "Rain" to pewnie zagrana, ale rozdygotana, intymna, wręcz introspektywno-melancholijna kompozycja, w której przechodzącym płynnie z pierwszego planu do ambientowego tła smyczkom towarzyszą wygrywane z wolna akordy. I chociaż numer sam w sobie - jak przystało na minimalizm - nie jest zbyt wirtuozerski od strony kompozycyjnej, to wręcz kipi emocjami.

Co dalej? "Earth" z tym lekko niestrojącym fortepianem rozpoczyna rzecz niby Goldmundową w klimacie, ale wychodząca z czasem mocna podbudowa basowa wraz z nawałnicą perkusyjnej stopy sytuuje utwór najbliżej dawnych dokonań Grabka. Pulsacyjny "Wave" zaczyna się niepozornie, by w końcu ujawnić się jako najbardziej niepokojąca pozycja z całej płyty. Z kolei "Dusk" w tę przepełnioną smutkiem płytę wlewa ciepły optymizm w swetrze z gatunku tych spoglądających wczesnym porankiem na norweskie fiordy.

Trudno znaleźć wyraźne wady "Day One". Nawet "Hide", które teoretycznie powinno burzyć spójność i wybijać z klimatu, wszak to jedyny utwór z wokalem, ostatecznie okazuje się niesamowicie przyjemnym doznaniem, który doskonale uzupełnia krążek. Z jednej strony dobrym posunięciem byłoby rzucenie utworu na ostatnią pozycję, z drugiej -  to właśnie "Dusk" okazuje się tym wytchnieniem, które potrzebne jest po tak emocjonalnych kompozycjach.

Bez problemu da się więc zrozumieć Wojtka Grabka, który mówi, że wcześniej traktował swoją artystyczną personę jako kogoś obcego, a "Day One" jest pierwszym prawdziwie osobistym albumem w jego karierze. Ciężar spoczywających tu emocji pozwala zrozumieć, dlaczego artysta kazał czekać na swoje nowe dzieło sześć lat. Oddał nam pozycję niełatwą, ale niewątpliwie tak bogacąca, że wręcz pokazał przy tym, iż warto być cierpliwym. Nie przegapcie tej płyty!

Grabek "Day One", 090318

9/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas