Recenzja Glaca "Zang": Zonk!

Paweł Waliński

Pamiętacie jak Zygmunt Chajzer odsłaniał zasłonkę i tam był taki kot z czerwonym łbem? Nikt się wtedy nie cieszył. Może tylko sam kot. Z "Zang" jest podobnie.

"Zang" to solowy debiut Glacy
"Zang" to solowy debiut Glacy 

"Początek końca, nowa era / Zburzyć porządek rzeczy, zacząć od zera". Który to już raz? I za każdym pudło. Glaca z uporem godnym lepszej sprawy (co też jakoś godne jest szacunku) nadal próbuje przeszczepiać na polski grunt złośliwy nowotwór zwany nu metalem. Przerzuty na gruncie zachodnim się nie przyjęły, więc oto na "Zonku" - przepraszam, "Zangu" - pierwszej płycie pod solowym szyldem, rak wraca do swojego matecznika.

Pamiętam rysunkowy dowcip, gdzie Michał Wiśniewski odbiera telefon od Glacy. Glaca potwierdza, że wpadnie. Wiśniewski mówi, że zrobi herbatę. Glaca na to: "Zrób pięć, przyjdę z ludźmi cienia". Na "Zang" ludzie cienia powracają jako ludzie słońca ("Czas ludzi słońca"), ale to też raczej herbaciany temat, niż coś wysokooktanowego. Wystarczy rzec, że numery tej klasy Al Jourgensen, nagrywając ostatnie Ministry, skrzętnie chował do pawlacza, co by nikt przypadkiem ich nie usłyszał.

"Nie oddamy im krwi" leci na cytatach z późnego Killing Joke, ale w przeciwieństwie do wzorca popada w banał. Glacy udało się nawet dobić maanamowski "Krakowski Spleen" ("Człowiek") robiąc z niego kwadratowy numer o potencjale przeboju stadionowego, z tym że chodzi o obiekt sportowy drużyny Tarzani Wrzeszczyna.

Ale wszak nie tylko Kora tu umoczyła. Lista gości jest wręcz niewiarygodna. Justin Chancellor, Rychu Peja, Anna Patrini, Marta Podulka, Magiera... Wszyscy próbują zasłonić nagość króla. Ale nie do końca im wychodzi. Nie zrozumcie mnie źle: technicznie tu niby wszystko działa. Z tym, że pod owym lukrem kryje się wtórność, merytoryczna pustka i zwyczajna nuda. Jakby cała płyta była jedną długą piosenką wypełnioną autorskimi idée fixe. Bunt i wściekłość na poziomie "możesz zostawić ziemniaczki".

Co do wokalu... Glaca próbuje uprawiać tu rap-metal, jak choćby w utworze "Trotyl", traktującym bodaj o Cezarym Gmyzie, bo jeśli nie o nim, to nie wiem o czym. Wychodzi mu jednak prędzej rape-metal, bo moje uszy czują się zgwałcone. I nie chodzi o technikę, czy barwę, prędzej o to, jakie bzdety Glaca wyśpiewuje i wyrapowuje. To jakiś niemożliwy miks Jezusa, coacha od hygge, pogodynki i Davida Koresha.

Aby nie być gołosłownym, bierzemy pierwszy z brzegu numer. "Płoną twierdze władzy / i nie ma jutra / Nie ma przyszłości / naga prawda jest okrutna / Rewolucja - tak masz na imię / Chodź do mnie i zostań tu na chwilę / Podsycam ogień, płonie i nie gaśnie / Dotykam dzisiaj sedna tej nocy nikt nie zaśnie...". Fajnie, że Glaca jakiegoś sedna dotyka, przynajmniej deklaratywnie.

Kolejny numer. "Życie takie jest / daje i odbiera / To jest mój czas / mój czas tu i teraz / Od innych inny / skazany i niewinny / Żyję pełnią życia / oddaję siebie innym". To przecież brzmi, jak wyjęte z "Psotnego wiatru" Akcentu. Tam było podobnie: "Jak samotnik, co przed siebie ciągle gna / Dość już ma samotnych nocy, smutek dobrze zna". Mniej więcej od trzeciego numeru oczekiwałem parady w stylu "Jestem sam / bo...". "Bo tak chciał los".

Byłoby to wszystko śmiechowe,
gdyby nie było aż tak smutne.
Zamęczyłeś mnie dziś, Glaco
Zaraz drzemkę sobie utnę
Jak już musisz pisać teksty,
Pisz je, proszę, z sensem.
Póki co - jest słabo
Zniesmaczony jestem.
Aha.

Glaca "Zang", My Music

3/10

Glaca o płycie "ZANG"TV Interia