Recenzja Ghost "Prequelle": Msza z kolorowymi lampkami
Paweł Waliński
Tobias Forge może i makijażem sugeruje brak nosa. Nosa jednak ma. Do biznesu. I refrenów jak z mokrych marzeń każdego fana retro rocka.
"Meliora" światło dzienne ujrzała trzy lata temu. Od tego czasu zespół zdążył zagrać długaśne trasy, nierzadko pobyć headlinerem pokaźnych festiwali muzycznych, praktycznie rozpaść się, spędzić niezliczone godziny na sali sądowej, zreformować w nowym składzie (przypuszczamy) i nagrać takie numery, że wszystkie aspirujące do ich statusu zespoły próbujące łączyć elementy dooma z discopolową wręcz przebojowością, wyrwały sobie pewnie ze zgryzoty połowę kudłoszczurzego futra. Batalie w ghostowym obozie uświadomiły również wszystkim tym, którzy mogli wcześniej tego nie wiedzieć (są tacy?), że Ghost to de facto Forge. Kropka. Czy raczej: "amen".
Tym razem zrezygnowano z kolejnego numerkiem Emeritusa, bo ileż było można (oj, spokojnie można było do dwucyfrówki)? W głównej roli na "Prequelle" mamy więc Kardynała Copię, owoc połączenia nie do końca idealnej protetyki (ang. prosthetics - ciężko to przełożyć jako prostą polską "maskę") z łotrzykowskim lansem na alfonsa z wąsikiem.
Copia, za sprawą niższego nominalnego stopnia w hierarchii, może sobie pozwolić na to, czego papieżom robić nie wypadało. W pierwszym singlowym "Rats" tańczy więc w tradycji Kevina Bacona z "Footloose". A to, cytując marvellowskiego Star-Lorda, przecież największy film w historii kina. Muzycznie za to rewolucji nie ma. Choć różnice są.
Jak "Infestissumam" brzmiał leciutko, niemal soft-rockowo, gdzieś wręcz w okolicach Small Faces, a "Meliora" kłaniała się już bardziej heavy-thrashowym riffom Kinga Diamonda i Mercyful Fate, tak tym razem Kardynał i ghoule brzmią jak piekielny odpowiednik Van Halen z końcówki gardłowania w nim Lee Rotha. Serio. Gdyby tak odświeżyć brzmienie "Jump", dociążyć odrobinę sekcję oraz gitary i zmienić tekst tak, żeby skakało się w nim do piekielnego tygla, spokojnie mógłby na "Prequelle" trafić.
O tym, jak mocno płyta ciąży ku ejtisowemu glam metalowi (ja wolę określenie "pudel metal") przekonują tony użytych klawiszy, czy choćby pojawiający się w "Miasmie"... saksofon. "Danse Macabre" z kolei mógłby z powodzeniem nagrać w epoce niejaki Mr. Mister. Nawet tło by pasowało, bo jeden z jego dwóch wielkich hitów zatytułowany był wszak "Kyrie [eleison]".
Paczcie wszyscy, co na tym kramie sprzedają - małpy ludziom, ludzi małpom! Bo jak inaczej skomentować, że coś tak brzmiącego będzie jednym z najlepiej sprzedających się metalowych albumów 2018 roku? W epoce, kiedy glam metalem i w ogóle metalem ejtisowym zajmują się już tylko najbardziej zatwardziałe grupy rekonstrukcyjne, Ghost bezczelnie, ze zwinnością typowego Mirka, handlarza samochodami, ciśnie ludożerce stuprocentowo odgrzewanego kotleta. Z tym, że to kotlet z przedniego wołowego rozbratla, w dodatku doprawiany przez gwiazdkowego kucharza.
Bo tak produkcja, jak i melodie na "Prequelle" to, trzymając się kulinarnych porównań - creme de la creme rockowego grania. I linie wokalne. Niby proste, ale często lecące patentem z przeskakiwaniem o oktawę do góry. A to przecież każdy miłośnik podśpiewywania pod nosem lubi najbardziej.
Chapeau bas. Nie jest to może wielki rockowy szwindel, ale na pewno szwindel znakomity i znakomicie wyegzekwowany. Ghostom udało się po raz czwarty. Może nawet lepiej, niż dotychczas. Mamy półmetek roku, ale już wiadomo, co za sześć miesięcy będzie królować w gatunkowych podsumowaniach. I tyle. Idę śpiewać. To znaczy mrocznie inkantować na tej ich mszy z kolorowymi lampkami.
Ghost "Prequelle", Universal Music Poland
8/10