Recenzja Franz Ferdinand "Always Ascending": Kiedyś gęste riffy, a dziś?
Chyba ciężko będzie w tym miesiącu o bardziej rozczarowującą premierę. Bo raz, że niepotrzebnie przypomina o zmarnowanym wielkim potencjale. A dwa - dłuży się, mimo że to tylko 10 kawałków, i drażni kompozycjami opartymi na tak wyświechtanych, że niemal przezroczystych kliszach.
I nie wiem, czy tytułowe "Always Ascending" to sarkazm, a może wcale nie powinnam tego łączyć z samym zespołem i ich losami. Bo jeśli oni tak o sobie, że niby ciągły wzrost czy rozwój, to albo są pełni buty, albo nie mają pojęcia o tym, co dzieje się w świecie muzyki.
Franz Ferdinand są jak rewelacyjnie rozpoczynający się serial, który nie ma z góry ograniczonego budżetu, a tym samym nie wiadomo, ile sezonów potrwa. Świetny odbiór pierwszych epizodów nakręca scenarzystów i skłania wykładających kasę do ładowania budżetu w kolejne sezony. W pewnym momencie pomysły na dalszą fabułę się kończą, pada decyzja o zdjęciu serialu z anteny, zaraz po emisji rozczarowującego zakończenia, na które twórcy, być może zmęczeni ciągłą presją i zbyt wysoko postawioną poprzeczką, po prostu nie mieli pomysłu. Nie twierdzę, że Franz Ferdinand powinni mieć z góry założoną strategię działania na kilkadziesiąt lat, ale na pewno jakikolwiek pomysł na to, jak wykorzystać ujawniony razem z pierwszą płytą ("Franz Ferdinand", 2004 r.) potencjał, bardzo by się przydał. Niestety - już od dawna za późno, zaś zespół dołączył do kilku innych, które zesłane wielką falą na początku tysiąclecia miały przynieść światu odrodzenie rocka, a niestety nie przyniosły.
Gdy w 2004 słuchacze pokochali Franz Ferdinand za "Take Me Out", "This Fire" czy "Tell Her Tonight", chyba nikt nie łudził się, że sami dokonają jakiejkolwiek rewolucji. Oni nie mieli zmieniać oblicza muzyki, mieli robić przeboje, mieli zmuszać nimi do tańca. Maszynka do robienia przebojów działała jeszcze przez kilka lat, a później trafiła na złomowisko. Załoga FF już dawno nie podkręca do tańca. Nie ma się co dziwić, gdy serwuje tak monotonne kawałki, jak kilka z najnowszej płyty.
"Glimpse of Love" czy "The Academy Award" to dziwne melancholijne wołania o powrót do dawnych czasów. Podobnie "Finally" z nużącymi, autoparafrazującymi wersami "Finally I found my people / Found the people who were meant to be found by me" i banalnymi konstatacjami takimi jak "God, how it feels good to be with the people I need". To mogłoby zagrać, gdyby jeszcze dorzucić do tego elektryzujące riffy, chwytliwe melodie, te wszystkie efekty, których potrafili używać kilkanaście lat temu.
A może te zmiany to wynik rozwoju? Chyba nie bardzo. Oprócz kilku wyjątków, takich jak bigbeatowe tropy w "Finally" czy syntezatorowe pasaże w "Lois Lane", nie słychać tu zbyt wiele odświeżenia i nowych brzmień. Co więcej - kilka fragmentów przypomina mi kawałki, które bardzo dobrze znam. Na przykład linia gitary w "Feel The Love Go" zbyt mocno kojarzy mi się z odpowiedniczką w "Take Me Out". Wszystko na "Always Ascending" jest trzy razy wolniejsze, mniej intensywne i hałaśliwe niż na dwóch pierwszych albumach grupy.
Kiedyś gęste riffy, dziś mozolne plumkanie. Zamknięcie płyty, swoją drogą w końcu dobrym kawałkiem, o wymownym tytule "Slow Don’t Kill Me Slow", uznaję za idealną w tej sytuacji ironię.
Franz Ferdinand "Always Ascending", Sonic Records
4/10