Recenzja Frank Ocean "Endless", "Blonde": Podwójna dawka, podwójna przyjemność
Niektórzy już nie wierzyli, że Frank Ocean wyda album jeszcze w tym roku. Po kilku zapowiedziach, niemających pokrycia w rzeczywistości, wątpliwość była w pełni zrozumiała. Na szczęście w ciągu jednego weekendu muzyk wydał nie jeden, a aż dwa albumy. I wiecie co? Warto było czekać!
"Och, jaki ten Frank Ocean wrażliwy, jaki artysta, na pewno w końcu wypuści ten album, nie oszuka nas" - zdawałoby się, że tak właśnie myślała spora część fanów, kiedy kilka tygodni temu do sieci wypłynął dziwny video-stream z kilkoma utworami. Oczywiście wraz z transmisją pojawiła się obietnica premiery w ciągu kilku dni nowego, pełnoprawnego krążka wokalisty - zapowiadanego od kilku lat "Boys Don’t Cry".
Nikogo jednak nie zdziwiło, kiedy nadszedł wyznaczony piątek, a o płycie ani widu, ani słychu. Jakby wszyscy zapomnieli, że Frank Ocean wciąż należy do kolektywu Odd Future - grupy raperów, producentów i wokalistów dowodzonych przez Tylera, The Creatora, słynącej z prowokacyjnego i niekiedy mocno kontrowersyjnego poczucia humoru.
Na szczęście dwa tygodnie później otrzymaliśmy album wizualny "Endless", w którym usłyszeć można było część utworów Franka, znanych ze wcześniejszego streamu. Jakie było zdziwienie, kiedy dzień później w wybranych serwisach odsłuchowych (a także w czterech sklepach w Nowym Jorku, Los Angeles, Londynie i Chicago) pojawił się zupełnie nowy, pełnoprawny krążek. Jak się okazało, "Endless" było tylko przystawką: odrzutami z faktycznie trzeciego studyjnego albumu Franka, "Blonde".
Zanim jednak weźmiemy się za danie główne, należy spytać: czy faktycznie powinniśmy traktować "Endless" jako niechciane dziecko twórczego szału Franka? Owszem, słychać, że nie są to utwory w stu procentach dokończone i w sporej mierze stanowią zaledwie zaawansowane szkice. Do tego nadmiar pogłosów na wokalu potrafi na dłuższą metę nieźle zirytować. Z drugiej strony w czym "Slide On Me" ze swoją delikatną partią gitary akustycznej, bujającą perkusją i wkręcającym się refrenem jest gorsze od któregokolwiek utworu z "Blonde"? Albo czy ambientowo-orkiestralny cover utworu "At Your Best (You Are Love)" autorstwa The Isley Brothers nie urzeka momentalnie intymnym klimatem? A takie "Comme Des Garçons", gdyby zostało dokończone, ustępowałoby piosenkom obecnym na "Blonde"?
A jednak już po pierwszych sekundach "Nikes", rozpoczynającym trzeci longplay Franka, słychać, że tu właśnie mamy do czynienia z tym dopieszczonym w każdych szczegółach brzmieniem. Jasne, utwór otwierający może początkowo irytować spitchowanym w górę wokalem Oceana, ale na szczęście w połowie piosenki dochodzi do nas już normalna barwa głosu wokalisty. Zresztą, szybko zapominamy o negatywnym pierwszym wrażeniu, kiedy już dochodzi do nas jak rozbudowane jest tło przy jednoczesnym nieustannym poczuciu minimalizmu.
To uczucie towarzyszy zresztą przez cały album. Dopiero po kilku przesłuchaniach odkrywamy bogactwo instrumentarium, użytego do nagrania albumu. Czego tu nie ma: gitary akustyczne i elektryczne, fortepian, niepokojące syntezatory i glitche, Moog, rhodesy, skrzypce. Do tego dochodzą wszelkiego rodzaju chóry, które potrafią zdziałać naprawdę wiele w kompozycji - ot, chociażby "Pink+White" czy "Self Control".
Ze swoim wokalem Frank wyczynia cuda - pojawiają się partie bardziej gardłowe, jak i falsetowe (jak chociażby w absolutnie genialnym "Nights"). Szkoda tylko, że gospodarz ponownie ograniczył partie rapowane do minimum, bo jak pokazał w utworze "She" Tylera, The Creatora czy "Oldie" kolektywu Odd Future, z tą materią też radzi sobie doskonale.
Po sprawdzeniu tracklisty może wydawać się, że gości jest całkiem sporo, a ich ranga wręcz powala. Bo co powiecie, że na "Blonde" gościnnie pojawia się Beyonce Knowles, Kendrick Lamar czy będący na fali wznoszącej szwedzki raper, Yung Lean. Niestety, muszę was rozczarować: ich udział jest znikomy i polega wyłącznie na podbijaniu wersów lub robieniu chórków.
Zaledwie jeden featuring wyłamał się z tej tendencji. Zresztą, nie wypada wręcz tu nie wspomnieć o "Solo (Reprise)", bo to numer, w którym - o dziwo - Frank Ocean nie miał żadnego udziału. W zamian otrzymujemy nieco ponad 70 sekund rapu ze strony Andre 3000 znanego z zespołu OutKast. Tak, tego samego, którego szerokie masy kojarzą z hitowego "Hey Ya!", a który to ostatni album nagrał ponad 10 lat temu. Niestety, zrobił coś, czego nie powinien - nagrał absolutną zwrotkę roku. To ten poziom, z którym mogłoby konkurować niewielu raperów. Przez to oczekiwanie na jego długo zapowiadany album solowy stają się jeszcze bardziej nieznośne. Jeżeli kiedykolwiek by głosowano na najlepszy moment w muzyce w 2016 roku, jest spora szansa, że partia Andre zwyciężyłaby, pozostawiając konkurentów daleko w tyle.
Pamiętajcie jeszcze o jednym: "Blonde" i "Endless" to zdecydowanie krążki, które zyskują w nocy. Decyduje o tym leniwy, minimalistyczny i przepełniony intymnością klimat. Jednocześnie niepostrzeżenie niesie się tu sporo mroku, co zresztą jest cechą charakterystyczną dla nowej fali r’n’b, którą Frank Ocean reprezentuje. Ale nawet nie o to chodzi - dopiero noc przynosi skupienie, które pozwala docenić "Endless" i "Blonde". A trzeba zaznaczyć, że chociaż to pozycje niepozbawione wad to na pewno pojawią się w wielu podsumowaniach roku.
Frank Ocean, "Endless", Boys Don’t Cry/Apple Music
7/10
Frank Ocean, “Blonde", Boys Don’t Cry/Apple Music
8/10