Recenzja Editors "In Dream": Sprawny wehikuł czasu
W dwa lata Editors posunęli swój zegar do przodu o dekadę. Z końca lat siedemdziesiątych przenieśli się na koniec lat osiemdziesiątych i początek dziewięćdziesiątych. Nie musicie jednak obawiać się kiczu. Muzycy mają wszystko pod kontrolą. No, niemal wszystko.
"The Weight of Your Love" kazało widzieć w Editors spadkobierców Joy Division, może trochę wczesnego The Cure. "In Dream" to zupełnie inna para butów. Jasne, wciąż szarpania strun jest tu sporo, ale brytyjskiej grupie zdecydowanie bliżej teraz do synth-popowych klimatów Depeche Mode. Melodie prowadzone są teraz przez syntezatory, a żywa perkusja często zastępowana jest przez jej elektroniczną wersję. Na dodatek jedynym gościem na albumie jest znana ze Slowdive i Mojave 3 Rachel Goswell, a sam album zmiksowany został przez jednego z naczelnych producentów shoegaze'owych, Alana Mouldera. Czy da się jeszcze lepiej oddać ducha przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych?
Tak, po prostu tworząc dobre kompozycje w tamtym klimacie. Nie myślcie, że Editors zrezygnowali z charakterystycznego dla nich mrocznego klimatu. Z tym, że chociaż kompozycje nieustannie oscylują wokół ciemnych, zadymionych barw, trzeba przyznać, że przemawia za nimi ciepło. Witające słuchacza nieco triphopowe "No Harm" to nie tylko świetnie prowadzone, powolne arpeggia, wchodzący na sam koniec klawesyn i niesamowicie bogate tło, ale również świetne ukazanie umiejętności wokalnych Toma Smitha. Ten przeskok z naturalnego śpiewu w zwrotkach na falset w refrenie kojarzy się jednak również z innym panem Smithem, Samem Smithem. Zapewne fani Editors mogą za to zabić, ale trzeba przyznać, że w tych rejestrach obaj wokaliści brzmią niezwykle podobnie do siebie.
Ale chwila, przecież "In Dream" to nie tylko "No Harm". "Ocean of Night" uderza w zupełnie inny, melancholijny ton, mogący kojarzyć się z... remiksem "I Follow Rivers" od Lykke Li. "Forgiveness" to z kolei zaskakująco dynamiczna kompozycja z przebojowym refrenem na "zamglonej gitarze". Hitowy potencjał posiada również "Salvation" z mocnym hookiem, chociaż na początku obawiałem się tych smyczków - zupełnie niepotrzebnie. "Life Is a Fear" i "All The Kings" czerpią z kolei pełnymi garściami z nurtu new romantic z równie dobrym skutkiem. Tylko dlaczego to fortepianowe outro w "All the Kings" jest takie krótkie? Czemu nie przerobiono go w pełnoprawny utwór? Przecież to jeden z najlepszych momentów "In Dream"!
Dość jednak tych pochwał: nie wszystko złoto, co od Editors. Dlatego też od połowy krążka na wierzch zaczynają wypływać drobne wady. "The Law" początkowo kojarzy się z minimalistycznymi dźwiękami w stylu Suicide, ale za sprawą Rachel Goswell szybko zaczyna nabierać shoegaze'owego posmaku. I to prawdopodobnie najlepszy strzał drugiej połowy albumu. Ale w ultravoxowym "Our Love" najciekawsze rzeczy zaczynają dziać się dopiero w ciągu ostatniej minuty, a pozbawione perkusji "At All Cost" mocno zaniża całkiem niezłą dynamikę albumu. "Marching Orders" brzmi z kolei jakby Pink Floyd zaczęli współpracować z Jean-Michel Jarre'em. I chociaż aranż jest tu dość bogaty, muzycy nie potrafią osiągnąć tu nawet połowy emocji, obecnych na "No Harm". Swoją drogą warto od razu puścić album od początku, by uświadomić sobie jak skrajnie różny potrafi być pierwszy i ostatni utwór z jednego krążka.
Editors w ładny sposób przenieśli nas muzycznym wehikułem czasu do przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, wydobywając z nich to, co najlepsze i unikając jak ognia kiczowatych a powszechnych wtedy rozwiązań. Szkoda jedynie, że formuła po jednym krążku wydaje się już praktycznie wyczerpana. Teraz kto wie: może następnym albumem muzycy z Editors nas zaskoczą jeszcze bardziej i postanowią przenieść słuchaczy w zupełnie inne czasy? Póki będzie co najmniej dobrze, tak jak w przypadku "In Dream", nie mam nic przeciwko.
Editors "In Dream", Mystic Production
7/10