Reklama

Recenzja Dr. Dre "Compton: A Soundtrack by Dr. Dre": Nie płakałem po "Detoxie"

O historii powstawania "Detoxu” można pisać książki. Dziś wiemy, że zapowiadany od piętnastu lat krążek nigdy nie wyjdzie. Nie ma tego złego, bo "Compton" sprawdza się idealnie nie tylko w roli pocieszenia.

O historii powstawania "Detoxu” można pisać książki. Dziś wiemy, że zapowiadany od piętnastu lat krążek nigdy nie wyjdzie. Nie ma tego złego, bo "Compton" sprawdza się idealnie nie tylko w roli pocieszenia.
Okładka płyty "Compton" Dr. Dre /

Aż trudno uwierzyć, że Andre "Dr. Dre" Young oficjalnie ogłosił śmierć "Detoxu". Wiecie, to album, o którym mówiono jako muzycznym odpowiedniku gry Duke Nukem Forever, a na forach internetowych przez długi raz spierano się, co ukaże się jako pierwsze. Dyskusje zakończyły się w momencie, w którym Duke, po czternastu latach zapowiedzi, ujrzał światło dzienne w 2011. Gorzej, że zupełnie nie spełniał pokładanych w nim oczekiwań, przez co okazał się jednym z największych rozczarowań w historii branży rozrywki elektronicznej. Znany z perfekcjonizmu Dre chciał zapewne uniknąć podobnego błędu, szczególnie, że - jak sam mówił - za "Detoxem" zwyczajnie już nie przepadał. Nadchodząca premiera filmu "Straight Outta Compton", traktującego o N.W.A. (grupie, w której Dre zaczynał swoją przygodę z rapem) stała się idealnym powodem, by pokazać światu inspirowane obrazem, zupełnie nowe dzieło. Należy zaznaczyć: naprawdę niezłe dzieło.  

Reklama

Jeżeli ktoś spodziewał się, że Dre na "Compton" będzie wyznaczał trendy jak niegdyś robił to na "The Chronic" czy "2001", cóż... To już nie ten adres. I to nawet jeżeli na krążku pojawia się niezmiennie perfekcyjny Kendrick Lamar, a producent tradycyjnie daje szansę również mniej znanym postaciom, takim jak King Mez czy Justus. Ci dwaj nie są może tak charakterystyczni jak wypromowani poprzednimi albumami Snoop Dogg i Eminem, ale sprawdzili się w swojej roli na tyle dobrze, aby uznać ich obecność za uzasadnioną. To, co jednak sprawia najbardziej, że Dre tym razem nie zmieni oblicza hip hopu to... brak własnych pomysłów.

Nie zrozumcie mnie źle, "Compton" to krążek niesamowicie równy, słucha się go naprawdę świetnie i słychać, że Dre ze swoimi współpracownikami dopieszczał absolutnie każdą sekundę. Ale jednocześnie odnoszę wrażenie, że "Compton" brakuje pierwiastka, który spajał brzmienie "The Chronic", "2001" i singli z "Detoxu". Nie zdziwiłbym się, gdyby za podkładem w "Genocide" stał duet The Neptunes. Takie "Just Another Day" rysuje się jako pocieszenie dla wszystkich, tęskniących za klimatem, znanym z krążków podziemnych gwiazd rodzaju MF-a Dooma, "For the Love of Money" brzmi jak zaginiony bit z "Callidactici" Big K.R.I.T.-a, zaś muzyczny wkład gospodarza we współprodukowanym z DJ-em Premierem "Animals" ogranicza się zapewne wyłącznie do refrenu. I można by było się czepiać, gdyby nie fakt, że od dawna wiadomo, iż za marką Dr. Dre stoi cały szereg podległych Youngowi producentów i instrumentalistów. Oraz tekściarzy.

Zapewne z czasem wyjdą na wierzch prawdziwi autorzy tekstów, wykonywanych przez Andre. Jedyną pewną faktycznego wkładu gospodarza w swoje albumy był zawsze jego wokal. Dlatego też zabawny jest fakt, że do mocnego, tubalnego głosu doszła chropowatość, zbliżająca flow rapera do DMX-a. Przypadek? Trzeba jednak zaznaczyć, że nie dane nam nacieszyć się wokalem Dre, bo "Compton" to krążek przepełniony gośćmi. O Kendricku już co prawda było, ale warto dodać: pozycja króla hip hopu pozostaje niezachwiana. Gościnny udział Lamara w trzech utworach to zdecydowanie najjaśniejszy punkt "Compton" i dowód na to, że tegorocznym "To Pimp a Butterfly" raper nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Tuż za nim plasuje się Anderson Paak, który swoim śpiewnym flow w "Animals" wspina się na absolutne wyżyny umiejętności, usuwając gospodarza albumu w cień - miejcie na niego oko. Zaskakująco dobrze spisał się Snoop Dogg, częstując słuchacza niespotykanym jak na siebie, przepełnionym energią flow. Ba, "One Shot One Kill" to jego najlepsza "gościnka" od kilku dobrych lat! Rozczarowuje za to Eminem, który - choć przyzwyczaił nas do wysokiego poziomu - sprawia wrażenie, jakby od jakiegoś czasu nagrywał ciągle jedną zwrotkę. Od naczelnego współpracownika Doktora powinno oczekiwać się nieco więcej.

Oj, kazał nam czekać ten Dre na nowy album, ale było warto. Mamy do czynienia z produkcją spójną, przemyślaną, pozbawioną słabych momentów. Nie ma rewolucji, prawda. Za to dostajemy kawałek porządnego rapu na najwyższym poziomie, nie będący jednocześnie odcinaniem kuponów od powszechnie znanej marki. Patrząc na to, że "Compton" ma być ostatnim albumem studyjnym Doktora, producent żegna się z odbiorcami w klasycznie wielkim stylu. To co? Czas wyciągnąć z szafy koszulkę z napisem "Nie płakałem po 'Detoxie"?

Dr. Dre, "Compton", Apple Music/Interscope

8/10

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Dr. Dre
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama