Recenzja Dolly Parton "Pure and Simple": Szlachetna prostota?
Paweł Waliński
Niedawno wzburzyła swoich fanów wypowiedziami na temat polityki. Jej nowa płyta z kolei wzburzenia z pewnością nie wywoła.
Nie jest niczym nowym fakt, że country jest niezmiennie popularne również w takich rejonach Ameryki, gdzie zdarza się ludziom być naraz czyimś bratem i szwagrem. A ci w tegorocznych wyborach masowo poprą Donalda Trumpa. Z tej perspektywy trudno się dziwić, że zawrzało, kiedy nieangażująca zazwyczaj swojego wizerunku w politykę Dolly Parton, z dosyć feministycznej perspektywy, odważnie poparła kandydaturę Hillary Clinton. Kto się jednak za taki aktywizm na panią Parton oburzył, ukojenie znajdzie na jej najnowszej płycie.
Pomysł na to nagranie powstał w 2015 roku, w trakcie dwóch specjalnych koncertów w Nashville, gdzie Parton występowała z bardzo okrojonym, bo zaledwie czteroosobowym, scenicznym składem. Koncerty wypadły na tyle dobrze, że artystka postanowiła zarzucić swoją predylekcję orkiestracyjną i tak właśnie - minimalistycznie - potraktować swoją nową płytę. A na tę złożyło się dziesięć utworów, z których cztery nagrała już przy innych okazjach.
Aranżacje faktycznie są jak na standardy mainstreamowego country minimalne. Słyszymy perkusję, fortepian, bas i gitarę slide na zmianę z banjo albo skrzypkami. Odchudzony skład znakomicie uwypukla wokal artystki, a ta odwzajemnia się powstrzymywaniem od szarżowania, które nieraz zdarzało się jej na płytach z klasycznego okresu twórczości. Parton przypomina nam również, że jest bardzo, ale to bardzo zręczną kompozytorką, która wszelkie możliwe lekcje z zakresu harmonii w country ma w małym palcu. I to u nogi. Dowodem tu choćby "Never Not Love You" albo "Kiss It", które nie zranią uszu nawet zdecydowanemu przeciwnikowi grania wprost z amerykańskiej pipidówki. Nie jest to oczywiście płyta wybitna, nie ma na niej numerów na miarę "Jolene", którą coverowali choćby The Sisters of Mercy czy White Stripes. Jest za to dużo szlachetnej prostoty i ciepła. Nie znaczy to oczywiście, że repertuarowo pani Parton nam niedomaga. Posłuchajcie sobie choćby takiego "Can't Be That Wrong". To przecież country'owy gigant, który - gdyby jednak pokusić się o rozbuchaną orkiestrację - sprawdziłby się nie tylko na potańcówce w stodole czy przydrożnym dinerze, ale i w niejednej hali czy na niejednym stadionie.
Jeśli z Parton nie mieliście wcześniej do czynienia, powinniście pewnie poszukać gdzie indziej. Najlepiej w odmętach przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Co nie zmienia faktu, że zgodnie z tytułem "Pure and Simple" jest proste, oszczędne i zdecydowanie przyjemnie wchodzi. Szczególnie w końcówce lata, kiedy trzeba wstać wcześnie rano i pisać recenzję "Pure and Simple". A że mam w sobie żyłkę ekshibicjonisty, przyznam, że po postawieniu ostatniej kropki z chęcią puszczę sobie tę płytę jeszcze raz. A co tam!
Dolly Parton "Pure and Simple", Sony 5/10