Recenzja David Duchovny "Every Third Thought": Fox Mulder czy Hank Moody?
Paweł Waliński
A może agentka Denise Bryson? Nie, nic z tych rzeczy. Na swojej drugiej płycie lubiany aktor przedzierzga się w dad-rockowego twórcę z bardzo średniej półki.
Moja babka, świeć Panie nad Jej duszą, mawiała: "Jak pies nie ma co robić, to (i tu padało dosłowne określenie psiej higieny intymnej)". Z aktorami w wieku średnim, czy wręcz w "wieku kryzysu wieku średniego" podobnie. Łapią się za gitary i postanawiają zostać gwiazdami rocka wyciągniętego wprost z krainy ich wspomnień, czyli z czasów kiedy tabuny pochlebców i klakierów, sztaby agentów i makijażystek oraz ścianki przyczep z gwiazdką na drzwiach, nie odgradzały ich od współczesnego muzycznego świata. Metryki są tu bezlitosne i zazwyczaj oznacza to przełom lat 70. i 80., albo drugą z owych dekad solo.
Przesadzam? Tak? To proszę: Russel Crowe, Guy Pearce, Jeff Bridges, Kevin Bacon, Kevin Costner, Dennis Quaid, Billy Bob Thornton, Kiefer Sutherland. Wszyscy z uporem godnym lepszej sprawy chwytają wiosła w ręce i jęczą swoje bolączki, ku uciesze rozkochanej w ich ekranowym emploi gawiedzi. Nie inaczej Duchovny. Na "Every Third Thought" idzie - a jakże! - tropem ejtisowych dokonań Toma Petty, dodając gdzieniegdzie jaką balladkę o charakterze ogniskowo-barowym. No i wszystko się niby zgadza. Wszystkie te przydrożne knajpy z sadzonymi jajkami, kawa z dzbanka, łapana za zad kelnerka, gryzienie pyłu w vintage'owym cabrio i pusta butelka po Jacku na siedzeniu pasażera, o ile nie zajmuje go blondynka o smutnej twarzy, za ciemnymi okularami kryjąca posiniałe oko. A ta ucieka oczywiście przed jednym z poniższych: biedą, brakiem perspektyw w małym prowincjonalnym miasteczku, ojcem tyranem, albo - o ile miała farta do zagrożenia tego formatu - lokalnym przetwórcą mięsa i jego gangiem. Bo do mafii, to jeszcze im daleko.
Takie remake'i "Thelmy i Louise" zapodają nam zazwyczaj te filmowo-rockowe-tatuśki i dokładnie to robi Duchovny. Tylko, że w tej everymańskiej degrengoladzie nie ma zbyt wielu atutów. Ani wokalnie nie czyni fajerwerków, ani numery nie są napisane ze szczególnym natchnieniem. Choć może przeciwnie, natchnienie było przeogromne. Tylko z tchnieniem tym napełnionego balona wyszedł kapiszonik zaledwie, bo znaleźć na "Every Third Thought" jakąś epokową frazę, jakąś urzekającą od pierwszej chwili melodię, to jak trafić w zamtuzach w pipidówie sobowtóra Salmy Hayek. Teoretycznie możliwe, ale...
W "Californication" Hank Moody na okrągło zmaga się z tzw. "writer's block", czyli zanikiem weny. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na "Every Third Thought" Duchovny ma podobny problem. Sęk w tym, że Moody, kiedy trafił go kryzys, miał już na koncie coś naprawdę grubego. Duchovny muzycznie nie ma. Póki co, choć i w przyszłości raczej nie wróżę. Więc może jednak Denise Bryson i jakieś muzyczne wojaże w krainę drag queens? No, bo jak po bożemu nie działa...
David Duchovny "Every Third Thought", King Baby/GMG 3/10