Recenzja Bon Jovi "This House Is Not for Sale": Parszywa trzynastka
Paweł Waliński
Z tonącego statku to i Sambora ucieknie. Choć Bon Jovi dziś to w sumie już nawet nie tonący statek, a istny muzyczny Kursk.
Głęboko pod wodą. Brakuje powietrza. Wiecie, że niedługo zaczniecie się dusić. Czy przyjdzie pomoc? Czy ktoś Was uratuje? Podobne wrażenie ma się przy odsłuchu nowego dzieła Jona Bon Jovi. Z tym, że na Kursku może niekoniecznie unosił się ciężki zapach gotowanej kapusty. Co numer, to solidna chochla owej. I to niespecjalnie doprawiona winem, śliwką, czy mięsem z dzika. Raczej jednowymiarowa kapuściana (pop)rockowa siermięga.
Można się wyzłośliwiać, że Bon Jovi szczególnie rockowi nigdy nie byli. Ot, polukrowani chłopcy grający sobie sleaze w epoce, gdy wszyscy grali sleaze. Tapiry, damskie fatałaszki, świecenie sobolami na klatach. Standard. Z tym, że nawet w takim śliskim standardzie, w kategorii hitogenności Bon Jovi byli szybkostrzelni, jak współczesne im "Ramba" i "Commanda", a przy całej naiwności takich "Slippery When Wet", czy "Keep the Faith" było tam przy czym nóżką w glebę pukać. Ba, właściwie wszystkie pięć pierwszych płyt zespołu to kopalnia hitów. A potem co? A no właśnie...
XXI wiek, ze startem w postaci "Crush" było niby próbą odnowienia formuły muzycznej zespołu. W istocie stało się autoparodystycznym lotem koszącym ku miałkiemu pop-rockowi. Nieinaczej na trzynastym albumie. Trzynastym, a zarazem pierwszym nagranym bez Richiego Sambory, który odszedł, bo oficjalnie chciał zająć się swoją córką, a nieoficjalnie zajmował się odwykami. Kosa między nim, a Jonem ponoć co prawda jest już historią, ale "This House" to pierwsze nagranie zespołu, w którym Sambora nie uczestniczył. Zmieniło to niewiele. A już na pewno nie na lepsze.
To, co zespół nagrał jest ponownie nieciekawym zbiorkiem toporem z metra ciętych pompowanych w studiu pop-rockowych koszmarków, których nośność działa na wykalkulowanej zasadzie, że z upbeatowym, zdobnym w chórki refrenem publiczność i stacje radiowe przyjmą wszystko. Czyli kapucha z ketchupem. Dużo ketchupu, bo kapucha nieświeża. Gargantuiczny obraz tego mechanizmu mamy już w otwierającym płytę numerze tytułowym.
Oddać sprawiedliwość trzeba: są tu ze trzy całkiem niezłe numery. "The Devil's In the Temple", "Knockout", czy "New Year's Day" (choć mechanizm z poprzedniego akapitu hula w dwóch z nich w najlepsze). Ale to raczej niewiele, jak na pełnowymiarowy album tak przebojowego ongiś zespołu. Inna rzecz, że już nawet ballady Jonowi nie wychodzą. I ma się ogólne wrażenie, że napisał w sumie trzy kawałki, a potem kombinował jak je pociąć i na powrót posklejać, żeby wyciągnąć dwanaście. Ciągnie się to i dłuży niemiłosiernie. Bieda, Panie Bongiovi, bieda!
Produkcją płyty znów zajął się John Shanks, czyli dokładnie ten sam facet, który wysmażył im nieszczęsny "Have a Nice Day". Dodatkowo to ów właśnie nagrał ogromną część partii gitar. I to słychać. Słychać różnicę między zniuansowanym jednak w swojej grze Samborą, który potrafił wypuścić się w rejony różnych tradycji amerykańskiej muzyki i studyjnym chłopcem do wynajęcia z muzyczną wyobraźnią równie kwadratową, co kocia kuweta. Co z tego, że gdzieś w tle pojawiają się wątki z folku, czy country, skoro Shanks swoim radio-friendly nastawieniem spiłowuje każdy pomysł do poziomu nierozróżnialnej papki, ewentualnie próbuje (a jakże - gitary) robić wszystko, żeby Bon Jovi brzmieli jak klon współczesnego U2?
To płyta słaba na tak wielu płaszczyznach, że ani jej bronić, ani nawet czerpać samozadowolenia z krytyki. Kapucha z ketchupem. Na całą klatkę. Sąsiedzi już dzwonią na straż miejską, że pewnie gdzieś trup gnije.
Bon Jovi "This House Is Not for Sale", Universal Music Polska
3/10