Recenzja Björk "Vulnicura": Rozmowa o pogodzie

Paweł Waliński

Z artystami takimi, jak Björk jest pewien problem. Mianowicie świat tak trzęsie przed nimi portkami, że mało kto odważy się powiedzieć, jak się sprawa tak naprawdę ma.

Björk na okładce płyty "Vulnicura"
Björk na okładce płyty "Vulnicura" 

A ma się tak, że "Biophilia" była nieudanym eksperymentem, którego słuchać można było albo z powyższego powodu, albo z jakichś przeogromnych pokładów sentymentu i dobrej woli. Na "Vulnicurze" jest o niebo prościej i bardziej piosenkowo, a tonacja jest bardziej jednoznacznie smutna, bo cała płyta traktuje o końcowym, mocno wegetacyjnym okresie związku z Matthew Barneyem oraz finalnym tego związku rozpadzie. Tyle, że piosenki wcale nie są takie mocne. Przynudzają jak cholera.

Jeśli artysta z sukcesem komercyjnym na koncie idzie w eksperyment, zamiast odcinać kuponiki, dobrze to o nim świadczy. W końcu Björk mogłaby swobodnie zarabiać na czynsz w nieskończoność powtarzając patenty ze strasznymi misiami. Zmieniając najwyżej pluszaka i pochód akordowy. Nie zrobiła tego. Szacun. Jednak przy okazji tak uwierzyła w swoją muzyczną omnipotencję, że wydaje się, że z byle beknięcia robi raut w ambasadzie. Poziom egzaltacji, jaki osiąga ostatnimi czasy wywraca już kiszki. Każda sylaba jest tu zaśpiewana z taką nadreprezentacją, jakby wokalistka właśnie schodziła z Synaju trzymając tablice pod pachą i miała do powiedzenia coś nieskończenie ważnego. A nie ma. Jest na świecie jeden facet, który takie forte, jak i temperament tyrana, czy wręcz dotkniętego przez bogów szaleńca, potrafi artystycznie wybronić. Nazywa się Scott Walker. Björk to już tak zręcznie nie wychodzi.

Koprodukcją płyty zajął się wenezuelski beatmaker Arca i Bobby Krlic aka Haxan Cloak. Czy to jakoś szczególnie słychać? Nie. Björk kompletnie bez smyczy gania za swoimi idiosynkrazjami, tworząc muzykę z pogranicza ambientu, kameralistyki, czy bardzo minimalnego IDM; muzykę dobrą. Sęk w tym, że każdy patent, który na "Vulnicurze" znajdziemy, sprzedała wcześniej już milion razy i zaskoczenie - jeśli jakiekolwiek - jest tu na poziomie faktu, że skarpeta przetarła się tym razem nie na stopie, ale na pazurze. Zanotowane. Za chwilę zapomniane. Podkreślam, że wcale nie jest to płyta w jakikolwiek sposób zła, parszywa, czy śmieszna. Nie. Jest w większości znakomita i za taką uznałby ją pewnie każdy, gdyby w szyldzie były inne personalia. Ale jeśli ktoś sam sobie poprzeczkę ustawił tak wysoko, jak Pani Gudmundsdóttir, to już tylko jej wina, że się zdarzy nie doskoczyć do wyśrubowanych oczekiwań.

Płyta to dobra, ale jako tło, bo aktywnie i uważnie słuchając "Vulnicury" chyba się nie da. Jest z nią trochę jak z chińską torturą wody - niby kropelka spadająca na czoło nie boli, ale milionowa z kolei drażni już przeokrutnie. Podobnie miauczenie i egzaltacja artystki - gdzieś od połowy godzinnego albumu człowiek szuka sobie zajęcia. Pozmywałem, zapakowałem pralkę, wytarłem z kurzu okulary, lapa i telewizor... A ona nadal swoje. Z takim patosem, że więcej owego to już chyba tylko w power metalu. Z całej płyty zapamiętać udało się bodaj tylko brzmiące jak u Luciano Berio, czy Brunona Maderny "Family". Poza tym niczego szczególnie ciekawego tu nie ma. Kiedy swoim walcem zrównywała z ziemią granice muzyki popularnej, biliśmy jej brawo. Słuchając "Medulli" mieliśmy wrażenie cholernie fajnej przygody. Teraz zapowiada się, że przy kolejnej płycie realna jest scenka typu:

- Ej, Björk za miesiąc wydaje nową płytę!

- Tak? O... Słaba dziś pogoda, co?

Björk "Vulnicura", Mystic

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas