Recenzja Beth Hart "Fire on the Floor": Bluesowa siłownia
Paweł Waliński
Kiedyś udawała Janis Joplin w musicalu "Love, Janis". Dziś niczego udawać nie musi, a do formatu Joplin spokojnie dorasta.
To już trzynasty album artystki, która chyba genetycznie nie jest w stanie wydać czegoś słabego. I nawet jeśli jest to rzecz niemożliwie wręcz klasyczna, to synkretyzm i jakość wykonawcza czyni z "Fire on the Floor" jeden z najlepszych bluesowych albumów tego roku. Serio. Dlaczego? Bo jest zaśpiewana z taką siłą, werwą, a jednocześnie feelingiem, że nawet w oceanie wokalnych talentów Ameryki, czy nawet samej Kaliforni z której Hart pochodzi jest to perełka? Tak, ale nie tylko dlatego. Również z takiego powodu, że poza śpiewaniem, Beth potrafi też naprawdę dobrze pisać.
Do świadomości szerszej publiczności przebiła się za sprawą swoich dwóch mecenasów. I to nie byle jakich, bo Joego Bonamassy i Jeffa Becka. A jeśli tacy muzyczni bonzowie kogoś promują, jasnym jest, że coś musi być na rzeczy. Od tego czasu ze zobowiązania wobec nich Hart wywiązuje się doskonale. Jej muzyka skupia w sobie praktycznie wszystko, co ważne w okołobluesowej tradycji i wszystko, co z tej tradycji wyrasta. Mamy więc (a jakże) rocka, country, jazz, gospel i funk. Weźmy sobie takiego "Fat Mana". Piękna fraza wokalna otulona riffem, którego nie powstydziliby się w najlepszych latach brodacze z ZZ Top.
"Picture in a Frame" to już delikatna Beth oparta tylko i wyłącznie o brzmienie fortepianu z takimi wykończeniami fraz, że wszystkie popowe wokalistki znane z pierwszych stron gazet i szczytów list sprzedaży dałyby się zgwałcić płetwą rekina (Google: "Led Zeppelin rekin"), żeby tylko mieć takie balladki. Podobnie z "No Place Like Home", brzmiącą jak coś z okolic "Mule Variations" Toma Waitsa, gdzie artystka skarży się na trudy życia w trasie i epatuje tęsknotą za domem. "Jazz Man" to samotne upijanie się w noirowej knajpie. Barman wie, że szklaneczkę ma uzupełniać za każdym razem, kiedy ją osuszymy, obok nas leży nasz podniszczony kapelusz, a motyle w brzuchu zapowiadają pojawienie się femme fatale w długim boa. Oczywiście nie będzie miała zapałek, co stanie się podstawą do nawiązania dialogu.
"Love Gangster" to z kolei coś z refrenem o sile gatunkowego standardu. Większe kluby by przy tym szalały. Joplin ujawnia się w "Coca Cola". A słysząc to nagranie Lana del Rey pewnie gryzie zęby tak, że wróżę jej wizytę na szczękówce. Wiosennie brzmi sowizdrzalskie soulowe "Let's Get Together". I tak praktycznie do końca płyty. Co numer to jeśli nawet nie sztos, to na pewno bardzo konkretny, dobrze napisany, niegłupi song.
Pięknie jest to wszystko też odegrane, bo czy w samotnym skupieniu, czy w towarzystwie zespołu, Hart brzmi idealnie ściśle, pedantycznie wręcz. Co jednak nie pozbawia płyty feelingu. Prędzej pokazuje, że poza emocją w bluesie przydaje się najzwyczajniejszy na świecie techniczny warsztat. A na "Fire on the Floor" każdy dźwięk dostaje książeczkę gwarancyjną.
Wiadomo. Niektórzy uważają, że blues z definicji pachnie naftaliną i obsiusianą piwnicą. Kto jednak nie goni za modami, nie słucha tylko rzeczy oklepywanych na wszystkich muzycznych portalach w zakładce "Plotki" musi - powtarzam! - musi po tę płytę sięgnąć. Bo jest po prostu fantastyczna. I basta. Szkoda gadać, idę słuchać.
Beth Hart "Fire on the Floor", Mystic Production
8/10