Recenzja Baroness "Gold & Grey": Naprawiają niezepsute
Paweł Waliński
Nie ma sensu silić się na jakieś podkręcające suspens narracyjne triki. Walnę prosto z mostu: Baroness zrobili wszystko, co już wcześniej robili, tylko znowu zrobili to lepiej, niż wcześniej.
To już ostatnia płyta biorąca nazwę od kolorów. Co sugeruje jakąś potrzebę podsumowania. Zespołu, który choć kierunek i cel ma wytyczony raczej jasno, to dotąd nie nagrał dwóch podobnych do siebie płyt. Można zrzucać to na karb rozwoju formuły, wypadku z 2012 roku, który przeorał skład jak i mental tych, którzy w zespole pozostali, dojrzewania Johna Baizleya jako kompozytora.
Faktem jest, że kiedy słucha się jakichkolwiek dwóch następujących po sobie albumów grupy, widać i spójność rozwoju na obranej ścieżce, jak i to, że pomysł bezrefleksyjnego powtarzania patentów (które przecież działały, po co u licha naprawiać coś co nie jest zepsute?) jest im straszniejszy, niż grypa żołądkowa na namiętnej randce pod namiotem.
I choć na etapie "Purple" wydawało się, że wszystko, co miało zostać doszlifowane, doszlifowanym zostało, że zespół znalazł swoją złotą (purpurową raczej) formułę, okazuje się że na nowym albumie znowu trzeba było poprawiać niezepsute. I jak na początku 2016 roku własną prawicę bym postawił, że grają tak fajnie, że lepiej już się nie da i że teraz pewnie będzie odcinanie kuponików, tak teraz się cieszę, że nie postawiłem, bo już bym się po lewej łopatce raczej nie podrapał.
Zmiana w składzie tym razem była jedna. Gitarzystę Petera Adamsa już dwa lata temu zastąpiła Gina Gleason, wcześniej grająca z Cirque du Soleil, Smashing Pumpkins, Santaną i Jonem Andersonem z Yes. Zmiana wyszła na korzyść wokalnym harmoniom, bo kiedy Pani Gleason wspomaga paszczą Pana Baizleya, efekt jest przeuroczy. O wiele mniej monochromatyczny, niż w poprzednim składzie.
Pani Gleason ma też odrobinę inne podejście do swojego wioślarskiego rzemiosła, co zapewne było głównym przyczynkiem do zmiany w kształcie i brzmieniu utworów. Fani "Purple" nie dostawajcie jednak udaru, to nadal są absolutnie znakomite megaprzebojowe piosenki. Z tym, że tam gdzie na poprzednim albumie były hektolitry powietrza, którym się nasztachawszy biegło się rozrabiać, tu jest więcej wsobności, dusznej psychodelii, a na dobrą sprawę nawet... krautrocka.
Płyta jest zdecydowanie trudniejsza w odbiorze, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę kontrowersyjną produkcję. Dlaczego kontrowersyjną? Bo zamiast przestrzeni mamy tu (szczególnie na początku płyty) takie kakofoniczne nagromadzenie wszystkiego, że człowiek zastanawia się, czy zespół wraz z producentem, Davem Fridmannem (produkował też "Purple") zrobili to celowo, żeby wziąć fanów pod włos, czy po prostu w studiu walało się zbyt wiele bezpańskich leków na receptę.
Zarzut z produkcją nie umniejsza jednak tego, że w konstruowaniu numerów (pomijam przeszkadzajki, których Baroness nawtykali tu jak słoniny w sztufadę), budowaniu klimatu i napięcia, jak i na poziomie czysto muzycznym, wykonawczym (może już nawet wirtuozerskim?) grupa znowu poprawia swój wynik życiowy. Serio? Tyle i takich zmian tempa i tonacji przy zachowaniu takich melodii? Jak? No k**** jak oni to zrobili?
Patentów w każdym numerze napakowanych jest tyle, że gdyby nie iść w takie rekordy i album zrobić po bożemu to materiału starczyłoby pewnie nie na równą godzinkę, ale i na dwie z hakiem. To jest wielka płyta. A że przynajmniej na początku ciężko mi będzie nucić to pod nosem w drodze na kolejną dziarę, to już tylko moja niedola, Baroness wyraźnie się tym smutnym faktem nie przejmują i pewnie już w kanciapie mają na korkowej tablicy rozpiskę kolejnego nagrania, roboczo zatytułowanego "Naprawiamy niezepsute, part 6".
Baroness "Gold & Grey", Warner
10/10