Recenzja Anita Lipnicka & The Hats "Miód i dym": Wszystko się może zdarzyć...

Paweł Waliński

...nawet to, że odpalasz nową Lipnicką i słyszysz "Famous Blue Raincoat" Cohena. Oraz całą feerię innych znakomitych inspiracji.

Anita Lipnicka na okładce płyty "Miód i dym"
Anita Lipnicka na okładce płyty "Miód i dym" 

Cztery lata to kawałek czasu. Można przez ten okres dojrzeć, popaść w demencję, dorobić się kilkorga dzieci albo odsiedzieć większość wyroku za udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Wiele można. Można też w takim czasie napisać naprawdę dobrą płytę. Tak zrobiła Anita Lipnicka. Choć nie sama, bo na "Miodzie i dymie" znajdziemy poza jej własnymi kompozycjami to, co wydziabała wraz z towarzyszącymi jej Hatsami jak i to co, wydziabał jej były partner, John Porter.

Co jest grane? Zgodnie z zapowiedziami wydawcy, grana jest tu americana. Czyli co? Czyli trochę folku, trochę rootsów, trochę (alt-)country, trochę czegoś na kształt poezji śpiewanej. Ponoć większość materiału powstała "podczas spontanicznych pobytów w Górach Sowich". I to słychać. To znaczy niekoniecznie Góry Sowie, ale rzeczoną spontaniczność. Duży deficyt spiny w czterech literach. Znać, że Lipnicka nie idzie tu w żadne wyścigi, robi dokładnie to, co jej w duszy gra. Efekt jest znakomity, co słychać choćby w przepięknej, snującej się jak balladki The National "Tęczowej", czy wybitnie cohenowskim (serio, serio! - "Famous Blue Raincoat" jak nic) "Za tobą".

Nie znaczy to, że płyta w całości jest jednym wielkim depresyjnym mrukiem. Co to, to nie. Obok nastrojowych, utrzymanych w minorowym klimacie balad, znajdziecie tu tkliwe (nie ckliwe!) indie-folkowe perełki, jak również numery w stylu "Whisky Song", gdzie na bluegrassowym tle wyobrażamy sobie imprezę w apallaskich okolicznościach przyrody, sponsorowaną przez lokalnego speca od księżycówy.

"Raj" z kolei to już klimaty vintage'owego rocka spod znaku Ryana Adamsa. Sfuzzowana gitara, za oknem całodobowa apteka, gdzie możemy kupić sobie efedrynowy syrop do odparowania, plus tani pokój hotelowy i spleen. Nie krakowski, a podpatrzony gdzieś u Toma Waitsa i w całej historii bluesa dla wykolejeńców.

Podobna nuta pobrzmiewa w podrasowanym organami Hammonda "Diamond in Your Heart". W "Ptaśku" z kolei dosłuchamy się fraz jakby z Nicka Drake'a, Tima Buckleya, czy Jacksona C. Franka. Dalej: "Lot anioła" przywodzi skojarzenie z mniej rozpasanymi momentami Loreeny McKennitt. A takie "Big City" mógłby mieć na którejś solówce Mick Jagger. I wcale by się nie wstydził.

Nie żebym przez 100% czasu odsłuchu w błogości czochrał się po kości ogonowej, ale ciężko na tej płycie znaleźć momenty jednoznacznie słabsze. Takie do wycięcia bez żalu. Materiał jest naprawdę, naprawdę solidny. Nieprzegadany i zwyczajnie inteligentny.

Gdyby się już czegoś czepiać, to może samego wokalu Lipnickiej. Ale... No przecież nie od dziś wiadomo, że owa nie jest wokalną siłownią. Nie jest żadną diwą. "Miód i dym" dowodzi za to, że jest myślącą i mocno niezależną artystką. A przecież "co?" jest w muzyce dużo ważniejsze niż "jak?".

Kto szuka odpowiedzi na "co?", zawiedziony z pewnością nie będzie. Bo w kategoriach grania na amerykańską folkową modłę nowa płyta Lipnickiej jest jedną z mocniejszych pozycji, jakie ostatnio słyszałem. To cholernie udany album, do którego z chęcią wrócę nawet dopełniwszy już recenzenckiego obowiązku. Brawo. Panie Wydawco, niedługo święta! Adres do wysyłki podam w wiadomości prywatnej.

Anita Lipnicka & The Hats "Miód i dym", Warner Music Poland

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas