Anita Lipnicka: Mój jest ten kawałek nieba
Iśka Marchwica
Anita Lipnicka - głos Varius Manx, głos duetu z Johnem Porterem, a wreszcie głos jej własnych myśli i uczuć. Przez lata, Anita Lipnicka przeobrażała się muzycznie jak prawdziwy kameleon. - Przez te lata mojej działalności muzycznej, miałam okazję pracować z różnymi ludźmi w różny sposób. Także w taki bardzo chłodny, zawodowy - mówi Interii wokalistka.
- Szczerze mówiąc - zmęczyłam się takim systemem pracy, tym oschłym profesjonalnym kontaktem. Brakowało mi w tym zbiorowej euforii, fascynacji tym, co robimy - mówi nam Anita Lipnicka, która właśnie wydała płytę "Miód i dym", nagraną z zespołem The Hats i przyznaje, że ten materiał jest inny - osobisty, szczery, przepełniony naturą i spokojem.
Iśka Marchwica, Interia: Pierwszy singel do płyty "Miód i dym" ukazał się rok temu, to był "Ptasiek". Przez ten rok chyba dużo się zmieniło i ostatecznie, "Ptasiek" nie jest reprezentatywnym utworem dla całego albumu... Może rok to za dużo czasu na tworzenie płyty?
Anita Lipnicka: - Absolutnie nie, płyty czasem powstają i kilka lat, długo czekają na otrzymanie ostatecznego kształtu. "Miód i dym" w moim odczuciu powstawał wręcz w gorączkowym tempie. "Ptasiek" był zwiastunem, zapowiedzią czegoś nowego, jednak głównym jego zadaniem była promocja trasy "Na osi czasu", w jaką wyruszyłam na przełomie 2016 i 2017 roku - myślałam już wtedy nad stworzeniem nowej płyty, ale na tamtym etapie nie miałam jeszcze żadnego materiału.
Za pracę twórczą nad albumem zabraliśmy się z zespołem dopiero w tym roku. Jak nigdy dotąd, podeszłam do tworzenia nowego projektu bez żadnych wcześniejszych przygotowań, nie mając gotowych piosenek czy aranżacji. Może się więc wydawać że minął aż rok od pierwszego singla, ale tak naprawdę - dni spędzonych w studiu i na pracy twórczej nad materiałem było niewiele i wszystko to jest bardzo świeże, będące niejako zapisem chwili.
Pracowaliście w pięknych okolicznościach przyrody bo nad jeziorem... Zdjęcia, które publikuje pani na swoim fanpage'u na Facebooku są pięknym dopełnieniem całej płyty i wzmacniają jej charakter - słoneczny, leniwy, wiejski, oddany naturze.
- Płyta faktycznie powstawała w domku nad jeziorem w Górach Sowich, ale nie na zasadzie luźnych spotkań. To były ściśle ustalone dni, w które zjeżdżaliśmy się tam z całym sprzętem, instrumentami i chłonęliśmy atmosferę tego miejsca, otoczenia, ale też i siebie nawzajem. To były zawsze bardzo intensywne chwile, wypełnione rozmowami, dźwiękami i emocjami tych spotkań. Wszystkie piosenki rodziły się organicznie. Dużo muzykowaliśmy, ale też słuchaliśmy sporo płyt, prowadziliśmy całonocne dyskusje, wyciągaliśmy na wierzch swoje myśli i spostrzeżenia. Robiliśmy wszystko to, co grupa przyjaciół robi ze sobą, a przy okazji powstawała płyta (śmiech).
Niepostrzeżenie! (śmiech)
- Muszę przyznać, że mieliśmy mnóstwo zabawy przy tym, ale też tego czasu było strasznie mało. Moi koledzy są z Wrocławia, ja mieszkam w Warszawie. Część z nas ma dzieci i napięty grafik obowiązków domowych, ale też innych zobowiązań. Te wypady nad jezioro były więc dla nas zabawą i oderwaniem od rzeczywistości, ale też czasem bardzo wytężonej pracy.
Anita Lipnicka kończy 40 lat!
Domek i górskie otoczenie wymusiły brzmienie płyty, folkowe i akustyczne, czy odwrotnie - szukaliście miejsca do nagrania właśnie takiego materiału, czerpiącego trochę z country?
- Nasz muzyczny azyl na pewno bardzo przyczynił się do kształtu płyty i jej brzmienia oraz klimatu, który tam się przewija. Przyjeżdżaliśmy do Zagórza z otwartymi głowami, ale bez żadnych wcześniejszych przygotowań. Większość piosenek w wersjach pierwotnych, powstawało właśnie tam. Jak na przykład "Chcę tu zostać", która dosłownie jest ilustracją chwili, jednego momentu z pobytu tam, nad jeziorem. Stąd też tyle wątków przyrodniczych na całej płycie.
"Z miasta" powstało z kolei w Warszawie, kiedy miałam już dość siedzenia w mieście, byłam tuż przed wyjazdem i spotkaniem z moimi muzykami i uznałam, że to dobry temat na piosenkę. Że już nie mogę się doczekać, że chcę uciec z tej betonowej dżungli.
Potrzeba obcowania z naturą to chwilowy zachwyt wywołany pracą nad albumem w górach, czy jakaś stała potrzeba?
- Absolutna potrzeba. Sama kilka lat temu wybudowałam drewniany dom na wsi, aby mieć dokąd uciekać. Niestety nie ma z niego widoków na wodę, którą kocham najbardziej. Dlatego by tworzyć płytę, wyjeżdżaliśmy z zespołem dalej. Dla mnie przyroda, kontakt z naturą są bardzo ważne. Jestem jednak z miastem w jakimś stopniu związana i czasami je nawet lubię. Na co dzień mam tu mnóstwo zajęć, moja córka chodzi do szkoły, nie mogłabym jej nagle wywieźć, ogłosić "Dziecko, od dzisiaj mieszkamy na wsi!" (śmiech).
Nie lubię miasta w ciągu dnia, kiedy jest nerwowe i ruchliwe, wszyscy gdzieś zmierzają, pędzą za czymś, gonią za robotą. Bardzo za to lubię miasto w wakacje, kiedy ruch samochodowy jest zdecydowanie mniejszy, zwłaszcza wieczorami, kiedy idę ze znajomymi nad Wisłę, na obchód nadbrzeżnych barów albo gdy z mężem po prostu gdzieś przesiadujemy, chłoniemy ten wieczorny, letnio błogi nastrój.
Znam kilka osób, dla których piosenka "Z miasta" stała się niemalże hymnem wakacji. Tekst idealnie wpasował się w tęsknoty wszystkich "uwięzionych" w pracy....
- Pisząc tekst myślałam ciepło o wszystkich pracownikach wielkich korporacji i pomniejszych firm, zamkniętych w betonie, którzy może dzięki temu utworowi przynajmniej w myślach mogli uciec z murów i oderwać się od obowiązków.
Jaki jest więc pani sposób na oddech w mieście?
- Mieszkam na czwartym piętrze i jestem szczęśliwą posiadaczką tarasu, ale z widokiem na biurowiec.... Patrzę więc często na ludzi, którzy zimą, kiedy na zewnątrz jest jeszcze ciemno, zapalają światła i zasiadają do swoich biurek, komputerów. Stoję z kawą w kuchennym oknie i myślę o nich ze współczuciem. Nie ukrywam, że cieszę się, że jestem z tej drugiej strony. I że mam ten taras! Kiedyś pomyślałam, że mój jest nie tylko taras, ale cały słup powietrza nad nim, aż po ten mały kwadracik nieba! Więc to jest ta moja natura w mieście, moja ucieczka.
Bardzo cieszy mnie też mój domek na wsi - ja tam inaczej oddycham, inaczej śpię. Tam uczę się, że do życia tak naprawdę nie potrzebujemy wiele. Że wcale nie chcę wielkiego supermarketu z tysiącem produktów, że wystarczy mi mały sklepik w którym jest chleb, cukier i masło. W mieście ciągle za czymś biegamy, czegoś potrzebujemy. Na wsi możemy żyć spokojniej, łatwiej i skromniej, bo nawet nie ma skąd wziąć tych bzdur, które odruchowo kupujemy, konsumujemy w mieście, a których naprawdę do szczęścia nam nie trzeba.
To są stwierdzenia, które znamy, ale inaczej się je wypowiada doświadczając tej różnicy, a inaczej tylko o niej myśląc. Tak samo jest z muzyką - inna jest ta, którą tworzy pani w mieście, a inna ta natchniona wiejskim wiatrem?
- Zmiana scenografii zdecydowanie wpływa na myślenie i czucie. Czasami zmuszam się wręcz do zamknięcia w domu czy w studio, żeby zmobilizować się do tworzenia i do zmierzenia się z jakimiś pomysłami, ale to zdecydowanie jest trudniejsze od twórczości, która przychodzi sama, naturalnie, wywołana jakimś zewnętrznym bodźcem. Najprędzej pomysły przychodzą do mnie, gdy jestem w ruchu - nie do końca w pędzie, w samochodzie, w pośpiechu, ale w drodze, w środkach lokomocji, w pociągu na przykład, gdy obrazy przesuwają się za szybą szybko i świat zaciera się przed oczami. Zmiana miejsca pozwala na otwarcie drzwi do swojego wnętrza, popycha do poszukania gdzieś głębiej w sobie.
Pod koniec września prowadziła pani w radiowej Trójce "Markomanię" w zastępstwie Marka Niedźwieckiego. W muzycznym zestawieniu tej audycji pojawiła się m.in. solowa płyta Beth Gibbons "Out of Season". Pomyślałam, że takie inspiracje tłumaczą chociażby brzmienie piosenki "Raj"...
- Płyta "Miód i dym" jest taka, jak jej tytuł. Jej dualizm polega na zestawieniu utworów lirycznych, miodowo-słodkich, z ciemnymi, czasem zawadiackimi, łobuzerskimi piosenkami. "Raj" wpisuje się w tę bardziej "zadymioną" część płyty. Część, którą bardzo lubię, z zadziornymi, chuligańskimi brzmieniami. Chciałam, żeby takich brzmień było na tej płycie sporo, bo ja nie jestem jakąś eteryczną postacią, która unosi się kilkanaście centymetrów nad ziemią - to jest jakiś nieprawdziwy, wykrzywiony wizerunek, który się do mnie przykleił.
Piosenka "Raj" jest wyprodukowana bardzo surowo, z kapciowatym vintage'owym basem, niemalże hiphopowym bitem. Ten oldschool jest tutaj wspólnym mianownikiem dla całej płyty, wypadkową naszych muzycznych inspiracji jako zespołu. Przez "oldschool" rozumiem tu nie tylko odniesienie do amerykańskiego rootsowego grania, ale też do samego sposobu nagrywania. Piosenki nagrywaliśmy grając jednocześnie, na żywo, nie ma tu żadnej elektroniki i poprawek komputerowych, jest szczerość i czysta muzyka.
Tę wspólnotę i przyjacielski klimat słychać w muzyce płyty "Miód i dym". To efekt dobrania ludzi, charakterów czy po prostu dobry profesjonalny zestaw muzyków?
- Staram się być profesjonalistką i podchodzić do mojej pracy poważnie, oczywiście. I przez te lata mojej działalności muzycznej, miałam okazję pracować z różnymi ludźmi w różny sposób. Także w taki bardzo chłodny, zawodowy, kiedy spotykałam się w studio z muzykiem czy producentem, wymagałam od niego konkretnych efektów, a on musiał sprostać moim oczekiwaniom. Ale szczerze mówiąc - zmęczyłam się takim systemem pracy, tym oschłym profesjonalnym kontaktem. Brakowało mi w tym zbiorowej euforii, fascynacji tym, co robimy.
Dlatego, gdy parę lat temu poznałam czterech muzyków z Wrocławia, którzy w krótkim czasie stali się nie tylko super kompanami na scenie, ale także moimi przyjaciółmi, postanowiłam iść w to dalej, zobaczyć co będzie, jeśli wszyscy w równym stopniu zaangażujemy się w tworzenie materiału na płytę. Byłam głodna takiego intensywnego kontaktu z ludźmi, kiedy można stworzyć coś, co jest wypadkową energii grupowej. Bardzo się cieszę, że muzyka, która powstała, jest właściwie produktem ubocznym naszego bycia razem. Nasze muzykowanie jest obrazem przyjaźni, która się między nami wytworzyła, naszej siostrzano-braterskiej wspólnoty...
Zaczynam brzmieć, jak członkini jakiejś sekty (śmiech). Tak! My stworzyliśmy sobie po prostu muzyczną sektę! Ostatnio nawet, jak przygotowywaliśmy się do koncertów, to nie dość że gadaliśmy całą noc o życiu, to jeszcze o czwartej nad ranem zrobiliśmy sobie grupę otwarcia. Robimy sobie wspólne terapie, a przy okazji gramy na instrumentach...
Skoro mowa o ludziach, to powiedzmy jeszcze o gościach na płycie "Miód i dym".
- Tak, jak w przypadku nagrywania całej płyty, tak z gośćmi była to bardzo spontaniczna sytuacja. Ja nie zakładałam zapraszania gości, ale kolejne spotkania rodziły się w miarę powstawania płyty. Piosenki, które stworzyliśmy jakoś wymusiły potrzebę gości. Pierwszą taką piosenką było "Jak Bonnie i Clyde", która z założenia jest duetem. Bardzo chciałam napisać piosenkę o miłości, ale nie rzewną balladę, albo romantyczną cukierkową piosenkę o zauroczeniu, tylko piosenkę o miłości po utracie złudzeń. Kiedy już wiemy, kto jaki jest, nikt nikogo nie oszuka, znamy swoje gierki i mamy siebie. I o tym, że potrafimy dostrzec piękno w tym właśnie, że siebie mamy.
Śpiewam o tym, że już nie wszystkie drzwi stoją przed nami otworem, pewne z hukiem się przed nami pozamykały, ale wspaniałe jest to, że mamy towarzysza w tym wszystkim, że mamy kogoś, z kim możemy iść dalej i z kim możemy się skończyć. Myślę, że to jest wzruszająca piosenka o byciu ze sobą aż do śmierci. Marzyło mi się, żeby napisać taką piosenkę, którą ludzie wybraliby na utwór na swój pierwszy taniec podczas wesela....
Stąd ten walcowy rytm w "Jak Bonnie i Clyde"?
- Myślę że tak. To jest taki powolny, uczuciowy walc. I właśnie dlatego zaprosiłam tutaj do tańca Tomka Makowieckiego, z jego spokojem w głosie. Nie chciałam, żeby ten utwór został zarżnięty przez czyjeś popisy wokalne, chciałam zaśpiewać więc z kimś, kto zrobiłby to ze smakiem, pewną powściągliwością. Pomyślałam o Tomku, nieco podniszczonym już życiem, pięknym trzydziestoparoletnim (śmiech). Tomek ma w sobie jakąś wzruszającą emocjonalną dojrzałość. Idealnie sprawdził się w tym nietypowym duecie, w którym łączymy się dopiero na ostatnim refrenie.
Co z pozostałymi gośćmi? Fismoll nie tylko z panią zaśpiewał, ale też nakręcił teledysk.
- To był kolejny spontan. Fismolla znałam wcześniej tylko z jego płyt, które uwielbiam. Gdy szukałam ekipy do nakręcenia teledysku do piosenki "Z miasta", okazało się, że autorem do kilku teledysków jakie mi się spodobały w sieci, był Arek Glensk, czyli Fismoll. I takim sposobem los nas połączył. Od tamtej pory pracowaliśmy ponownie również przy kolejnym klipie, do wspomnianego wcześniej "Raju". Pomysł, by zaśpiewać razem zrodził się spontanicznie, gdy Fismoll przyjechał do nas nad jezioro kręcić zdjęcia do numeru "Z miasta".
Spędziliśmy razem super czas, pomyślałam wtedy - jakie życie jest fajne, jak fajnie jest poznawać ludzi, spotykać się ze sobą i dawać sobie coś nawzajem! Powstała mini-muzyczna forma, "Back to the Sea", tylko na dwa głosy z fortepianem. O tym, jak energia cyrkuluje, krąży nieustannie, a to co dajemy od siebie, wraca kiedyś do nas w jakieś formie, dzięki temu uczymy się od siebie nawzajem.
Jest też niesamowita, bardzo wyrazista w przekazie piosenka "Tęczowa".
- W niej od początku słyszałam w refrenie głos Ralpha Kaminskiego. Mam jego płytę "Morze", którą kocham, a samego Ralpha postrzegam jako nieziemskiego ducha. Jego muzyka ma w sobie coś przejmującego, kojarzy mi się z twórczością Antony'ego Hegarty z Antony and the Johnsons. Piosenka "Tęczowa" jest moją cegiełką w sprawie walki o szeroko pojętą tolerancję. Od jakiegoś czasu mam niewygodne poczucie jakiegoś wstydu, jakiejś niezgody na to, co się dzieje w naszym kraju. Odnoszę wrażenie, że zrobiliśmy krok w tył i że znowu przyszedł czas, gdy trzeba domagać się prawa głosu, upominać się o wolność na podstawowym poziomie, w prezentowaniu swoich poglądów. O prawo do życia po swojemu. Pomyślałam, że skoro zabrakło tęczy na Placu Zbawiciela, napiszę piosenkę "Tęczową".
W "Tęczowej" śpiewa też Julia Pietrucha.
- Julię poznałam podczas koncertu "Cohen i kobiety", w którym obie brałyśmy udział, mam też w telefonie jej solową płytę, którą uwielbiam i ogromnie cenię jej "hawajski" luz w głosie, jej wrażliwość artystyczną. Wyobraziłam sobie, że jak ten anioł zaśpiewa zwrotkę o wydłubywaniu oczu i wstawianiu nóg zamiast rąk, jak zestawi się te drastyczne obrazy w kontraście z niewinną ekspresją w głosie, to będzie to efekt poruszający! Julia zaśpiewała cudnie.
Zaprosiła więc pani artystów, których sama lubi i ceni.
- Śmieję się, że to są moje muzyczne dzieci. Artyści, których wrażliwość i stylistyka, w której się obracają, są mi bardzo bliskie. Trochę się stresowałam, że jak zaproponuję im wspólną piosenkę to nie będą w ogóle wiedzieli, kim jestem... (śmiech). Ale na szczęście nasza sympatia i szacunek do twórczości okazała się we wszystkich przypadkach obopólna.