Recenzja Anathema "The Optimist": Po prostu zamknij oczy
"The Optimist" nie jest aż tak zaskakujące jak można było się spodziewać. Nie jest ten żadnym przełomem dla samej Anathemy. Dobrze więc, że przynajmniej grupa cały czas udowadnia, iż poniżej pewnego poziomu nie schodzi.
Muzycy z Anathemy ostatnio dość mocno rozpieszczali swoich fanów nie tylko częstymi występami, ale też intensywnym cyklem wydawniczym. Wystarczy wspomnieć, że o ile między "A Natural Disaster" a "We're Here Because We're Here" z 2010 trzeba było czekać siedem lat, o tyle od tamtej pory muzycy wypuszczali swoje płyty co dwa lata. Aż do teraz, bo od ostatniego albumu do "The Optimist" minęły aż trzy lata. Jak sugerowali muzycy, wynikało to z małego kryzysu twórczego, który nadszedł po poprzedniej pozycji. Na szczęście niezbyt to słychać. Na nieszczęście po przesłuchaniu całości łatwo poczuć niedosyt. Ale zacznijmy od początku.
Chociaż konceptualnie "The Optimist" nawiązuje do progresywnego "A Fine Day To Exit", muzycznie to ciąg dalszy "Distant Satellites". Dostajemy więc rockowe kompozycje podparte od czasu do czasu wyraźną dawką elektroniki, ale nie na tyle ekspansywną, aby stwierdzić odejście zespołu braci Cavanagh od klimatów atmosferycznego grania.
Takie "Leaving It Behind" napędzane jest przez lekko glitchującą perkusję, która nie zwalnia nawet, gdy dochodzi do niej partia prawdziwych bębnów. Sposób prowadzenia śpiewu kojarzyć się tu może z Maynardem Keenanem z Toola, ale gdy przed trzecią minutą do kompozycji prowadzone są nisko osadzone, syntezatorowe basy o rurowatej charakterystyce, zbliżamy się do industrialnego rocka w duchu Puscifer czy Black Light Burns.
Przy takim rozpoczęciu wejście fortepianu w "Endless Ways" - tym razem prowadzone przez oniryczny wokal Lee Dougles - brzmi bardzo zaskakująco, chociaż przecież to nie pierwszy tego typu zabieg w historii grupy. Tytułowy utwór kontynuuję tę stylistykę, spychając tym razem tenże kobiecy śpiew w formę plączących się w tle chórków, nadających całości niebiańskiego klimatu. A i tak najlepiej robi się w momencie, kiedy kompozycja rozładowuje budujące napięcie w ścianach gitar, prawdopodobnie inspirowanych post-rockowym graniem w duchu Mogwai czy The Explosions in the Sky.
Pełnoprawne post-rockowe granie otrzymujemy za to w "Springfield", kiedy to w połowie słuchacz zaczyna być atakowany nawałnicą perkusji i gitar. Pojawia się tu nawet specyficzne dla gatunku przerabianiem efektami partii "elektryka" w taki sposób, aby nabierała ona charakterystyki niemal padowej bądź smyczkowej. Podobny motyw pojawia się zresztą w szybkim "Can't Let Go" czy w kulminacyjnym dla pozycji, masywnym "Back to the Start", które z kolei sposobem zmixowania bardziej melodyjnych wokali może kojarzyć się z shoegaze’owymi klasykami pokroju Ride czy Chapterhouse.
Połączeniem dynamicznej odsłony Anathemy przyprawionej elektroniką z tą wyciszającą twarzą grupy jest "San Francisco". Pędzące do przodu, krótko wybrzmiewające, ale intensywne arpeggia, nakładane są tu na prosty fortepian o mocnym delayu. Z czasem pochodzące z syntezatora dźwięki są wydłużane, by kompozycja nabierała napięcia. Szkoda więc, że muzycy zdecydowali się ją niespodziewanie wyciszać, zamiast odpowiednio rozładować.
Największe zaskoczenie stanowi natomiast "Close Your Eyes", który po minimalistycznym, choć nieco filmowym początku kierowany jest w stronę... lounge'u. I to z całym jego jazzowym bagażem - mamy kontrabas, perkusję o nieoczywistym akcentowaniu i saksofon pełniący równie ważną rolę w całości co wokal Lee Douglas. O dziwo, mimo tak skrajnie innej stylistyki, numer nie burzy spójności krążka.
Oczywiście można się tu czepić, że zasadniczo album jest po prostu dobry, tylko brakuje w nim kropki nad "i". Czegoś, co naprawdę zaintrygowałoby słuchacza, zwróciło jego uwagę na dłużej, wszak "Close Your Eyes" nie da się traktować jako coś więcej niż ciekawostkę. To zwyczajnie porządnie zrealizowany album, któremu nie da się zbyt wiele zarzucić i który - pomimo swojego melancholijnego i dość mrocznego charakteru - dostarczy słuchaczowi wielu pozytywnych wrażeń. Trudno jednak uznać go za wybitny czy przełomowy w jakikolwiek sposób, bo to wszystko gdzieś już słyszeliśmy - nawet jak nie u Anathemy, to u innych wykonawców.
Anathema "The Optimist", Rock-Serwis
7/10