PRO8L3M "Fight Club": Magia zanika [RECENZJA]

Wielką sztuką jest pogodzić uliczny sznyt z wszystkimi nowoczesnymi brzmieniami, zdobywać przy tym coraz większy szacunek i jednocześnie trafiać do środowisk, które z hardkorowym rapem zbyt wiele wspólnego mieć nie chcą. Tym razem jednak Oskar i DJ Steez trochę przeholowali.

Okładka płyty "Fight Club" duetu PRO8L3M
Okładka płyty "Fight Club" duetu PRO8L3M 

Mało jest składów, które zaczęły tak potężnym, aczkolwiek szybkim uderzeniem, jakim było "C30-C39". Każdy kolejny projekt potęgował wrażenia, aż rok temu coś się popsuło i rapowy recykling okazał się niewystarczający. "Art Brut 2", następca kultowej jedynki, wysyłał znaki ostrzegawcze, że coś zaczyna się psuć i specyficzna pro8l3mowa magia zanika. Formuła powoli się wyczerpywała, niewiele było zaskoczeń, a i sam Oskar, oprócz kilku wielkich momentów, miał coraz mniej ciekawego do przekazania. Duet postanowił na "Fight Club" zaprezentować coś nowego i niestety efekt końcowy jest daleki od doskonałości.

Stąpanie po nowych rejonach, łączenie muzycznych światów, kilka mgnień nostalgii (tutaj również dla pecetowych nerdów), wszechobecne chamstwo i uroki nocnego życia, czyli PRO8L3M w pigułce. Wielkie wydarzenie, jeszcze większe rozczarowanie. "Fight Club" zapowiadany był jako przełomowe wydawnictwo, pełne nowości i jeszcze większej liczby featuringów, które już po pierwszym odsłuchu udowadniają, że ich obecność jest tu potrzebna jak Karol Świderski w wyjściowej jedenastce w meczu z Anglią.

Pozwolę zacząć sobie od gości, bo lista jest nie tylko długa, ale i zaskakująca. Niestety, mało kto na dłużej zostaje w pamięci. Nie zawodzi Kaz Bałagane, który w swoim portfolio ma masę genialnych linijek i nic sobie nie robiąc, dopisuje kolejną - "Zanim do Caina zabiorę zwoje, się jeszcze trochę pomęczę / Co najwyżej Robale 3D pójdą na moim sprzęcie" z "GeForce".

Ładne, łechta ego każdego, kto odkrył radość z gamingu na długo przed wyświetleniowymi milionerami z YouTube'a. Paluch w "A2" też niczego sobie - dosadnie opisuje dziką współczesność na modłę lewego eldorado z lat 90., a to już przypomina nie tylko ponure sytuacje, ale i tamte czasy. Świeżości wnosi Młody Dron w przekombinowanym "The End Fin Esc Abort".

Chwalić trzeba Wilka, którego im mniej na scenie, tym bardziej go brakuje i każda zwrotka jest co najmniej warta odnotowania. No bo jak go nie kochać za prostą rymowanką z zakończeniem, które mógłby napisać Eldoka na "CKCUA" - "Białe kołnierzyki, białe ścieżki, iluzje / Łatwy sukces, łatwy seks, konwulsje / Zobacz swoją przyszłość w rozbitym lustrze / Co przyniesie jutro, dowiesz się już wkrótce"? To są naprawdę dobre numery.

Sokół, Pezet i Ero to bez wątpienia legendy, ale jakoś szybko te ich zwrotki migają. Bez filmowych opowieści i bragga, ale też bez nadmiernych zachwytów, więc robota odbębniona. Kukon wyskoczy niedługo z lodówki, tutaj zaś w "Ziemi obiecanej" jest przytłoczony przez szczegółowość Oskara w pierwszej zwrotce. Z CatchUpem podobnie - jego odpychający refren psuje całkiem niezły "NASCAR". Popowa alternatywka nieźle wypada na trackliście, słabiej natomiast w praktyce - Brodka jest tak przekonująca jak Urszula w "Pokonamy falę", a Dawid Podsiadło we "Freonie" ledwo co zaznacza swoją obecność w refrenie. Od nich trzeba wymagać więcej.

Lepiej jest z gospodarzami, zwłaszcza z DJ-em Steezem. Afrotrapowo-klubowy posmak "NASCARa" to rzeczywiście coś nowego i jednocześnie rzecz, o której marzą na ulicach Berlina i Hamburga. "Freon" to eksperyment, ale jakże przystępny. "Witamy, witamy, witamy" zaczyna ejtisami, kończy wygrzewami południowców, którzy niechcący podkręcili tempo.

Syntetyczne "V", "Adios" i "Strange Days" nie biorą jeńców i dobrze sprawdzają jakość każdego car audio. "Zombie" tworzone wespół z Du:item zachwyca ambientową przestrzenią. Pominąć nie można także roboty The Returners, którzy nie dość, że i w podkładzie Steezowi pomogą to w dodatku ich staroszkolne skrecze i cuty sprawiają, że Chada obecny jest nie tylko w serduszkach, ale i na tracku.

Różnie bywa za to z Oskarem, zwłaszcza kiedy próbuje polubić się z autotunem. "Fight Club" nie ma znamion palahniukowo-fincherowskiej narracji, w której raper mógłby się tak dobrze sprawdzić, ale są momenty, kiedy czuć ducha starego PRO8L3Mu. MC ciągle potrafi rzucić genialnym wersem, jak "Ja tego nie wiedziałem jak tata dilera" z "Animal Planet" czy pezetowym "Widzę to teraz jak Carl-Zeiss" z tytułowego numeru, ale co z tego, skoro w "Witamy, witamy, witamy" walczy z odbiciem mumble licealisty rozpisującego adliby w przerwie między lekturą Mickiewicza i Gombrowicza.

Potrafi zarapować taką zwrotkę, że nie ma czego zbierać ("Zombie", ale na szczególną uwagę zasługuje ten fragment - "Władcy świata, a każdy z nas tu kolejny car materii / Która to przy dźwięku werbli w*** nas jak sernik"), ale czasami też nie wie, kiedy już dać sobie spokój. Te dopowiedzenia w "GeForce" i "Adios" są serio niepotrzebne.

Chwalić będę jednak PRO8L3M za wizję, ale nie wizjonerstwo. Szacunek należy się za konsekwencję, niekoniecznie za bycie upartym na patenty, które u Oskara niekoniecznie się sprawdzają. Jest jednak w "Fight Club" coś pociągającego, nakazującego czekać na kolejne ruchy, reportaże z obskurnych blokowisk i międzygatunkowe romanse z hiphopowym kanonem w tle, niemniej od epickich, spektakularnych w swojej kategorii dzieł do zwyczajnego, mainstreamowego przeciętniaka nie jest przesadnie daleko. Jeszcze nie wysiadam jak Anna Maria Jopek, ale na następnym przystanku warto się zastanowić, czy podróży nie skończyć wcześniej.

PRO8L3M "Fight Club", 2020

5/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas