Pięciu znakomitych producentów i wielkie oczekiwania. The Killers zeszli się po ponad rocznej przerwie. Bez stopniowania napięcia uspokajam fanów - udźwignęli to.
The Killers to zespół, który każdym kolejnym albumem coś udowadniał. Płytą "Hot Fuss" wtargnęli do show-biznesu, będąc najbardziej brytyjską wśród amerykańskich grup. Na "Sam's Town" zarządzili "Zabójcy" totalny odwrót w stronę Springsteenowego rocka głęboko osadzonego w rodzinnych stronach tych czterech dżentelmenów z Las Vegas. Trzecie dzieło The Killers - "Day & Age" - skutecznie zaprosiło słuchaczy do tańca i przyniosło jeden z najlepszych popowych przebojów XXI wieku ("Human"). W tym kontekście kierunek obrany na "Battle Born" był przed premierą wielką, frapującą zagadką. Jakie okazało się jej rozwiązanie?
Czwarte wydawnictwo The Killers jest przepełnione pewnością siebie, świadomością własnych atutów; jest też swoistą syntezą "Sam's Town", "Human" i "Flamingo" - solowej płyty wokalisty i lidera Brandona Flowersa. "Zabójcy" nagrywają z rozmachem i jednocześnie jakimś cudem udaje im się uniknąć nieznośnej pompatyczności.
Udało się uzyskać Killersom brzmienie przez nich pożądane - wartkie i monumentalne, rozbłyskujące majestatycznie niczym kolorowe fontanny w Barcelonie czy w Pradze. Czasem gitarowe jak "Sam's Town", innym razem syntetyczne, bliższe "Day & Age". Z zagranicznych recenzji wylewają się porównania do U2, co najlepiej świadczy o aktualnym statusie The Killers.
Porównanie jest o tyle trafne, że nad produkcją czuwało dwóch muzyków związanych z U2: Daniel Lanois i Steve Lilywhite. A oprócz nich jeszcze Stuart Price (odpowiadał za "Day&Age", współpracownik Madonny), Brendan O'Brien (Pearl Jam, AC/DC) i Damian Taylor (Bjork, The Prodigy). Tak, poszli Killersi na całość. Nic więc dziwnego, że ich czwarta płyta jest najbardziej zróżnicowana stylistycznie z dotychczasowych.
Już sam tytuł sygnalizuje, że Flowers wciąż ma ochotę opowiadać o swojej Nevadzie. "Battle Born" to przecież hasło znajdujące się na fladze tego stanu.
Album wypełniony jest neonami Las Vegas po brzegi. Mamy więc pobożnego mormona z konserwatywnej rodziny, który wychował się w miejscu pełnym pokus i zepsucia. I przygląda się temu z fascynacją i niepokojem jednocześnie. Na "Battle Born" pojawia się nuta goryczy - rozbite rodziny, zagubieni nastolatkowie, życie pozbawione perspektyw, albo, co gorsza, wartości. Ale zarazem jest ta charakterystyczna dla Killersów radosna nadzieja, równoważąca smutne spostrzeżenia. No i nie brakuje tego, co dziewczęta i chłopcy lubią najbardziej - romantycznych, zgrabnie ubranych w słowa wyznań.
Traktuję "Battle Born" jako portfolio The Killers. Oto, co potrafimy zrobić z instrumentami, oto, o czym śpiewamy. Ten album ugruntowuje pozycję zespołu, zasługuje na atest jakości, choć nie jest płytą, którą za kilka lat ktoś umieści w gronie najwybitniejszych longplayów dekady.
7/10
Warto posłuchać: "Runaways", "A Matter Of Time", "Deadlines And Commitments", "Battle Born"