Pharrell Williams "G I R L" (recenzja): Po pierwsze dla dziewczyn, po drugie dla muzyki

Dominika Węcławek

Jedni tylko próbują, a on ma to coś. Mało kto ostatnio wielbił płeć piękną w takim stylu, jak robi to Pharrell na swym drugim solo.

Pharrell Williams i jego dziewczyny
Pharrell Williams i jego dziewczyny 

Williams wzorowo rozegrał swój powrót z nową płytą. Ubiegły rok w popie w zasadzie należał do niego - miłośnicy przebojowych utworów mogli spierać się jedynie o to, czy wolą adorować do bólu już z czasem ograne daftpunkowe "Get Lucky", skakać i pokrzykiwać z Williamsem i Robinem Thicke przy dźwiękach "Blurred lines", czy jednak wolą być "Happy" i tańczyć beztrosko przez co najmniej 24 godziny trwania promującego utwór teledysku. Williams zaś przypomniał wszystkim, że jest świetnym producentem, ekspertem od gościnnych występów wokalnych, ale chciałby zaoferować słuchaczom coś jeszcze. Spójny, solowy album, który przebiłby zakurzone już nieco, bo wydane w 2006 roku, solo "In My Mind".

Obiecywał i kusił, wypuszczał single, wreszcie w 2014 roku pokazał na co go stać, a w zasadzie na kogo, oraz o jakie dziewczyny mu chodzi. Pierwsza wkracza "Marylin Monroe". Przepraszam, ta kompozycja raczej wpływa i to z klasą. Wszystko dzięki trzydziestoosobowej orkiestrze smyczkowej, która zagrała specjalnie dla Pharella, to, co mistrz kreowania filmowych motywów Hans Zimmer uznał za właściwe wprowadzenie do albumu poświęconego w całości wielbieniu kobiet.

Smyczkowe powitanie ma ten słodko-słony smak, jest nieco ckliwe, odrobinę patetyczne i uderza w te sentymentalne nutki, które odpowiadają za to, by w naszej wyobraźni wywołać obraz jakiegoś dramatycznie romantycznego miejsca w którym on i ona się spotykają w miłosnym tete-a-tete. Wiecie, stary styl: róże, perły, miękkie światło, czerwona szminka i namiętne pocałunki. Po tym intro wchodzi już nowoczesny podkład z programowaną perkusją, dyskretnie doprawiany syntezatorowym brzmieniem, wciąż jednak ze sznytem starego disco. Wreszcie sam Pharrell śpiewający markowym, wysokim głosem o tym, jak bardzo nie interesują go dziewczyny takie jak Kleopatra czy Joanna d'Arc, jego ideał jest inny. Jaki? W zasadzie cała płyta jest o tym.

Już drugie na krążku "Brand new" z Justinem Timberlakiem przynosi pierwszą odpowiedź. "Byłem zagubiony na pustyni bez miłości, bez kaktusów, wśród pyłu" - wyznaje artysta. No i oczywiście przyszła Ona, ta idealna, sprawiając, że poczuł się jak nowonarodzony, "brand new". Utwór śpiewany na dwa świetne popowe głosy - przez Justina i Pharrella brzmi jak hołd dla wielkiego mistrza Stevie Wondera, artysty, którego nigdy nie ograniczały szufladki gatunkowe.

Gospodarz albumu "G I R L" frywolnie sobie pogrywa. Taki "Hunter" to jawne puszczanie oka do tych, którzy tęsknią za gorączką sobotniej nocy w rytmie przebojów Bee Gees. Ten specyficznie pulsujący bas i brzmienie gitary, falsety, szepty, chórki - wszystko składa się na jedną wielką, oczywiście przesyconą erotyką aluzją do całej epoki królowania disco. Zupełnie inna, ale też naszpikowana seksualną energią staje się piosenka "Come Get It Bae". Teoretycznie to utwór oparty na prostym patencie, zbrojny w dobrze skompresowany syntetyczny bas, gęsto ułożoną perkusję, kilka akordów na klawiszach i znów dwa głosy, które nakręcają cały utwór. Tym razem Pharrell wchodzi w dialog z Miley Cyrus. Jeśli po licznych zeszłorocznych skandalach zraziliście się do panny Hanny Montany na tyle, by nie sprawdzić jej albumu, może ten numer was przekona. Państwo w duecie brzmią świetnie, a całość ma tyle ognia, że mogłaby poderwać do tańca największych smutasów i ponuraków. O ile nie oczarowało ich już wcześniej zabójczo słoneczne "Happy". Te dwa utwory powinny być sprzedawane w pakiecie z antydepresantami.

Ale płyta "G I R L" ma jeszcze inne momenty - te, które zarzucają pomost między parkietowym przytulaniem się (przy dźwiękach smyków i wokoderowych efektach wokalnych Daft Punk - "Gust of Wind"), a pościelowymi igraszkami ("Gush"), oraz te, które nie pozwalają usnąć, raczej dobrze rozkołysać się przy plemiennych zaśpiewach i szumie morskich fal ("Lost Queen"). W zasadzie każdy z utworów okazałby się doskonałym singlem, bo nawet dość sztampowe i przewidywalne "Know Who You Are" potrafi chwycić.

Cała płyta ma w sobie mnóstwo zaraźliwego optymizmu, będąc producenckim majstersztykiem łączącym ciepłe brzmienia, umiejętnie wykorzystaną elektronikę i doskonale zaśpiewane piosenki. Taki pop to nie wstyd. A kto tęskni i zgrzyta zębami za bezkompromisowym, poszukującym zaskakujących rozwiązań kompozycyjnych Pharrellem z N*E*R*D, powinien natychmiast wykonać w tył zwrot i szukać gdzie indziej - "G I R L" bowiem to doskonały popis, tylko na odmiennej scenie.

Pharrell Williams "G I R L", Sony Music

8/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas