Paloma Faith "A Perfect Contradiction". Paloma udaje, a ja to kupuję (recenzja)
Paweł Waliński
Udaje, że oto mamy albo lata 70. i imprezujemy na połyskujących czym popadnie zabawach disco, albo że oto właśnie weszliśmy w ninetiesy i single z "A Perfect Contradiction" będą na listach przebojów walczyć z Shanice i Salt'n'Pepa. I że Londyn to przedmieście Detroit, a sixtiesowy doo-wop jest tam najbardziej hip ze wszystkich muzycznych gatunków.
Od pierwszych taktów nowego, trzeciego albumu artystki widać, że oto coś się u niej sercowo zmieniło i miejsce ponurych, rozdzierających serce ballad zajął funk tak pozytywnie naładowany, że posłuchawszy go Grinch oddałby święta, a Ian Curtis rozwiązał pętlę. Od deski do deski jest to płyta retro, czy może nawet - żeby brzmiało bardziej godnie - vintage. Wokalnie Paloma może na równych prawach konkurować tak z Duffy, jak i Amy Winehouse. Numery są napisane fajnie, a produkcja wyegzekwowana z elegancją i na poziomie. Gdzie więc problem?
Problem jest w tym, że "A Perfect Contradiction" to zbiorek, który z powodzeniem mógł się ukazać kilkadziesiąt lat temu. Brzmiałby trochę słabiej, ale większość zawartych na nim patentów mogłaby funkcjonować w tym samym kształcie. Innymi słowy - brak na tej płycie wartości dodanej. Czegoś, dzięki czemu Winehouse, czy - nie przymierzając - nawet Lana del Rey zrobiły wokół siebie mnóstwo szumu. Pomiędzy uroczymi i naprawdę przykuwającymi uwagę piosenkami brak też czegoś, co miałoby siłę walca drogowego - miażdżącego hitu.
To główny zarzut, który - jak się przekonuję - dla zachodniej krytyki okazał się nie do przeskoczenia. A szkoda, bo w ramach eleganckiego popu, czy r'n'b, "A Perfect Contradiction" zupełnie niczego nie brakuje. Może to kwestia czasów, w jakich żyjemy? Może tego, że Paloma Faith nie popada w muzyczne grubiaństwo, miast czarować zadem, próbuje robić to talentem? Może - na niezrozumiałej dla mnie zasadzie - jedno retro jest cacy, a drugie jest fe? Zgadzam się, że płyta przy którymś tam przesłuchaniu może być nużąca, ale czy nie jest to udziałem większości popowych albumów, które prędzej niż do słuchania jako pełne, skończone dzieło, nagrywane są w celu bycia rozebranymi na single?
Zgadzam się też, że album popowy trwający w wersji deluxe aż 58 minut, to twardy orzech do zgryzienia. Że przydałoby się tu więcej takich numerów, jak Pharrellowskie "Mouth to Mouth" (szczególnie, gdyby wyjąć z niego linijki bezczelnie podkradzione Aguilerze). Że momentami Paloma popada nam w kiczowatość spod znaku Donny Summer. Że gdyby z tego całego bogactwa umiejętniej wykroić albumowy konkret, słuchałoby się tego lepiej. Ja jednak tę płytę łykam. Łykam właśnie za elegancję, za umiejętność powstrzymania się przed zrobieniem jednego kroku za wiele. Za to, że nawet jeśli brakuje rzeczonego drogowego walca, jest na nim mnóstwo naprawdę dobrej muzyki. Takiej, której nie będę może katował ze swojego odtwarzacza mp3, ale do której co jakiś czas mogę wrócić, nie powodując u siebie nieprzyjemnych reakcji jelitowych.
Nie zmienia to faktu, że Paloma Faith nadal nie jest megagwiazdą, ale dziewczyną z potencjałem. Który - jak się zdaje - ciągle jest wykorzystany zaledwie ukradkowo. Jeszcze trochę wody upłynie, nim Paloma gniazdo (czy może tron?) sobie umości.
Paloma Faith "A Perfect Contradiction", Sony Music
6/10