Osieroceni z magii

Jarek Szubrycht

Orphaned Land "The Never Ending Way of ORwarriOR", Century Media / EMI

Okładka płyty "The Never Ending Way of ORwarriOR" Orphaned Land
Okładka płyty "The Never Ending Way of ORwarriOR" Orphaned Land 

Swojego czasu Orphaned Land uczynili ze swego pochodzenia artystyczny atut. Dzisiaj grupa z Izraela jest jak modny kurort - za dużo w tym wdzięczenia się do obcokrajowców i złego angielskiego, za mało prawdziwego dreszczyku emocji towarzyszącego odkrywaniu nowych lądów.

W połowie poprzedniej dekady Orphaned Land nieźle się zapowiadali. Nawet więcej; wydana w 1996 roku druga płyta "El Norra Alila", choć przyszła do nas z pustyni, niosła powiew świeżości. Charakterystyczne orientalne melodie, arabskie instrumenty, egzotyczny język - takich rzeczy nikt w Europie czy Ameryce wtedy nie grał (Nile zadebiutowali dopiero dwa lata później) i tym bardziej nie słyszał. Do tego Orphaned Land przejawiali talent do pisania niezłych, zapadających w pamięć utworów, a to talent doceniany pod każdą szerokością geograficzną.

Niestety, grupa z Izraela nie umiała wykorzystać swoich pięciu minut. Zasłużony kontrakt z Century Media zaowocował nową płytą - "Mabool" - dopiero po ośmiu latach, kiedy na album Orphaned Land czekała już tylko garstka najwierniejszych fanów. Z kolejnym albumem znowu się guzdrali, tym razem sześć lat... Skłonny byłbym im wybaczyć tę opieszałość, gdyby raczyli zauważyć, że od ich debiutu wiele się zmieniło. W Warszawie ruszyło metro, telefony komórkowe robią zdjęcia, a kto nie ma iPoda lub jakiegokolwiek innego gadżetu na "i" ten mastodont... I jeszcze jedno - od połowy lat 90. muzyka metalowa ewoluowała. Paradise Lost i Samael to już dinozaury, a ich pomysły pokazuje się w muzeach. Podobnie jak to, co robi na co dzień pan Steven Wilson, który zajął się produkcją "The Never Ending Way of ORwarriOR". Owszem, dzięki niemu album brzmi znakomicie, najlepiej z wszystkich dotychczasowych wydawnictw grupy, ale też najmniej oryginalnie. Nie ma tu miejsca na przygodę, na poszukiwania. W co lepszych momentach Orphaned Land przypominają dziś wcześniejszych podopiecznych Wilsona, tych ze Szwecji. A jeden Opeth w zupełności wystarczy... W gorszych brzmią jak przeciętny gothicmetalowy zespół, który bardzo marzy o karierze w Niemczech. Zresztą, niech sobie marzą, nic w tym nagannego. Tylko zmarnowanego potencjału szkoda.

Najciekawsze pozostają te utwory, które brzmią najbardziej egzotycznie, właściwie są tylko podbarwionym ciężkimi gitarami bliskowschodnim folkiem, jak w "Olat Hatamid" czy drugiej części "New Jerusalem". Wierzę Orphaned Land dopiero, gdy Kobi Farhi - skądinąd bardzo uzdolniony wokalista - śpiewa lub przemawia w swoim ojczystym (jak mniemam) języku. Albo kiedy pojawiają się te rzadkie fragmenty, w których zespół gra na tyle dynamicznie, a kompozycja sama w sobie jest na tyle intrygująca i złożona, że zapominam o stylistycznych mankamentach - jak choćby w "Disciples of The Sacred Oath II" i "Codeword: Uprising".

"The Never Ending Way of ORwarriOR" to dobra płyta. Jednak niewystarczająca dobra, jak na zespół, który 15 lat temu zapowiadał się na jedną z najciekawszych metalowych ekip na globie, lecz zdecydował się na łatwą egzystencję zamorskiej ciekawostki.

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas