Okręt, co strzela ślepakami
Jarek Szubrycht
Dead Weather "Sea of Cowards", Warner
Dead Weather są jak baron Munchausen. On się za włosy wyciągnął z bagna, a oni siłą woli rozhuśtali piosenki, które bujać nie powinny.
Uwielbiam Jacka White'a w każdym jego dotychczasowym wcieleniu. Na Open'erze zamierzam więc rozpychać się łokciami pod sceną na koncercie Dead Weather, święcie przekonany, że choć akurat w tym zespole człek ów nie gra na gitarze, niewiele to zmieni - swoim entuzjazmem będzie umiał zarazić resztę składu. Zresztą, Alison Mosshart niczym zarażać nie trzeba, ta dziewczyna przecież śpiewa, jakby w jej żyłach płynęła nie krew, ale nitrogliceryna.
O ile jednak na żywo erupcją energii można wiele nadrobić, o tyle po materiale studyjnym spodziewam się więcej po stronie, nazwijmy to, substancji. Tymczasem "Sea of Cowards" jest jak fajerwerk - to album głośny, efektowny, ale kiedy czarny dym się rozwieje, uświadamiamy sobie, że tak naprawdę nic się nie stało. Nie ma piosenek, które zapadłyby w pamięć, które z miejsca można by nazwać przyszłymi klasykami. Chyba zbyt mało upłynęło wody w Mississippi od wydania "Horehound", czyli niezłego debiutu Dead Weather i zespołowi najwyraźniej brakuje repertuaru. Doskonale wiedzą jak grać, ale nie wiedzą, co - większość nowej płyty sprawia wrażenie napisanej na kolanie, podczas jednej, trzygodzinnej próby. Te poutykane tu i ówdzie elektroniczne wtręty to jeszcze nie pomysły na kompozycje...
Owszem, zdarzają się prawdziwe perły. Gdyby wszystkie piosenki miały riffy tak drapieżne i chwytliwe, jak otwierający album "Blue Blood Blues" czy "Die by the Drop", albo gdyby wokalistka częściej rzucała przecudnej urody bon motami, w rodzaju "shake your hips like battleships" (czyli "potrząsaj biodrami jak wojennymi okrętami") - biłbym przed Dead Weather pokłony. A tymczasem mam nadzieję, że zanim ukaże się trzeci album projektu, Alison odświeży sobie głowę i gardło nagrywając nową płytę z The Kills, a Jack... Cóż, Jack niech się po prostu wyśpi, coś zje. Niech odpocznie.
6/10