Choć skandynawskie Wilki (nor. Ulver) dla mas raczej nie grają, ich muzyczne ambicje są równie wielkie, jak duże biusty w wesołych piosenkach Roberta Gawlińskiego.
Na pierwszej od czterech lat płycie "Wars Of The Roses" poszukiwania twórczego absolutu skierowały ich jednak na artystowskie mielizny, gdzie osiedli zaplątani we własne eksperymenty, które tym razem bardziej drażnią i nużą niż zaciekawiają, z premedytacją odstręczając skołowaciałych sympatyków tego dźwiękowego kameleona. Współczuję fanom Norwegów. Współczuję sobie.
Patrząc z perspektywy czasu, muzyka formacji Kristoffera "Garma" Rygga, właściwie już od pierwszych płyt z lat 90. pozostawała rozrywką elitarnego kręgu blackmetalowych koneserów, do których w miarę artystycznego rozwoju na następnych albumach dołączali (lub zastępowali) miłośnicy dźwięków oddalonych o lata świetlne od muzyki metalowej.
Było w tym i miejsce na realizację wagnerowskiej koncepcji syntetycznego działa sztuki w postaci rock-opery opartej na mistycznej poezji Williama Blake'a, nie brakowało przestrzeni dla folku i zabawy samplami, żonglowania muzyką industrialną, electro, rockiem progresywnym, malowania ambientowymi plamami czy kilku ścieżek dźwiękowych do filmów. Kredyt zaufani był bardzo duży, i choć poznawanie kolejnych wcieleń Ulver przypominało pracę sapera, ostatecznie przynosiło sporą satysfakcję. Słuchając "Wars Of The Roses" odnoszę wrażenie, że zaufanie to (a dla niektórych cierpliwość) poddano ciężkiej próbie. Pozostając przy skojarzeniach z rozminowywaniem terenu, album ten wydaje się niestety groźnym niewypałem.
Po pierwsze, nie do końca wiadomo, do kogo adresowana jest zawarta tu muzyka, bo choć mając na uwadze twórczą wolność i oczywistą pogardę dla schlebiania gustom reszty świata, na próżno szukać tu docelowego odbiorcy. A może są to zwolennicy eksperymentalnego post-rocka, z zamiłowaniem do symfonicznej wzniosłości w oparach ambientu, a do tego zafiksowani na downtempo niebezpiecznie zahaczające już nie tyle o trip-hop i nu jazz, co chillout, czy - o zgrozo! - lounge music? Jeśli znacie kogoś takiego, proszę o kontakt - bardzo chciałbym go poznać. Zresztą, pali licho rynkowy target, najgorsza jest wszechogarniająca senność, która zbyt często wprowadzając słuchacza w stan nieobecnej dotąd obojętności na wydobywające się dźwięki, irytuje i nudzi. O emocjach z "Blood Inside" (2005) i poprzedniej "Shadows Of The Sun" (2007), można zapomnieć.
Przejmujący, czysty i pozbawiony wszelkiego vibrato głos Garma wciąż świeci najjaśniej. Cóż jednak z tego, gdy w jego tle snuje się muzyka wyzbyta dawnego geniuszu. Na plus można zaliczyć w zasadzie tylko nieco bardziej dynamiczny, otwierający "February MMX", początek "Providence" (dzielony z kobiecym wokalem, a następnie szamoczący się w freejazzowym zapętleniu, by ostatecznie zanudzić na śmierć przemysłowym echem z odległej fabryki).
Co prawda broni się jeszcze fortepianowy (później jakby klawikord) "September IV", ale tylko do czasu aż zaleje go elektroniczna kaskada; podobne odczucia podszyte IDM przynosi "England". "Island" przypomina z kolei indierockowe, oniryczne wariacje na temat Pink Floyd, z czym dawno temu i o wiele lepiej radziła sobie choćby Anathema. Stępienie wilczych kłów następuje w - dosłownie - przegadanym na całym dystansie, zamykającym i aż 15-minutowym "Stone Angels", który mimo poetyckiej wymowy, pozostaje numerem jednorazowego użycia.
Per saldo zamiast artystycznego wyzwania, wyszedł artystowski klops. Fetysz, który nie zaspakaja.
4/10