Gentleman rozwinął skrzydła ładnych parę lat temu. Teraz wylądował. Miękko, niemniej zdecydowanie za blisko Akona, Black Eyed Peas i im podobnych.
Niemieckie reggae wyrobiło sobie naprawdę przyzwoitą markę. Zespołów takich jak Seeed, Vitamin X czy Yellow Umbrella miłośnikom jamajskich brzmień przedstawiać nie trzeba. Gentlemana kojarzą zaś właściwie wszyscy, niezależnie od preferencji muzycznych. Choć jego występ na Open'erze nakładał się na show "prezydenta hip-hopu" Jaya-Z, pod sceną i tak kłębił się tłum. Kiedy niedawno zajrzał do Polski, koncerty trzeba było dublować, by skorzystali wszyscy chętni. To duże zainteresowanie, często graniczące już z uwielbieniem.
I nie miałem z tym żadnego problemu. Artysta śpiewał z zaraźliwą pasją, przemycając w liniach wokalnych nieskończenie wiele ujmujących melodii. Poza tym ten głos - jak smak mocnej, świeżo palonej kawy, który będzie przebijać się, ile byśmy śmietanki i cukru nie dodali. Zasłużył sobie na to uznanie.
Wieść o tym, że Gentleman po dziesięciu latach rozstał się z szanowaną oficyną Four Music i przeszedł do jednego z wydawnictw-molochów lekko mnie co prawda zaniepokoiła, ale byłem przekonany, że nie wpłynie to na materiał.
Niestety, ponad połowę "Diversity" wypełniają marudne kompozycje, nieraz tak podobne do siebie, że zlewają się w rzewną, pozbawioną pozytywnej wibracji całość. Od gitary akustycznej trudno uciec, zaś dominujący nad wszystkim śpiew niepokojąco zbliżył się do sztampowego r'n'b. Przyprawionych autotunem wersów w karaibsko-angielskim patois czasem słucha się wręcz jak rapu will.i.am'a. Nie, to nie jest komplement.
Genetleman ukorzył się przed amerykańskim przemysłem muzycznym, ale też pokłonił się dyskotekom na Starym Kontynencie, czego dowodem obrzydliwe eurodance'owe "To The Top". Słuchając ckliwych smyczków w "It No Pretty", zastanawiam się, gdzie podział się ten charakterny facet, który tak niepowtarzalnie nawijał z dachu budynku w klipie do "Tabula Rasa" albo zdumiewał charyzmą w "Runaway". Cierpiąc w trakcie "The Finish Line", utworu z niby-orientalnym podkładem, brzmiącym jak odpad z płyty Beyonce, zachodzę w głowę, czy to aby na pewno on nagrał wcześniej z Mustafą Sandalem kapitalne "Isyankar".
I dopiero druga połowa albumu rozwiewa wątpliwości. Oszczędne, wysmakowane, utrzymane w duchu starego Fugees "Tempolution" zwiastuje przełom, rozpoczynając bardzo przyjemną podroż do smakowitej końcówki. Bo leniwy, słoneczny rytm "Good Old Days" uwodzi bez reszty i wszystko jest w nim na miejscu, ze stylowym pianinem włącznie. A "Everlasting Love" to czysty urok, bez cukru i fajerwerków, za to z porządnym dęciakiem.
Po tych kilku utworach łatwo zapomnieć o tym, co niedobre i zacząć myśleć o kupnie dwupłytowej edycji "Diversity", wzbogaconej o dziewięć dodatkowych utworów. Nie można było od początku utrzymać właściwej zawartości reggae w reggae?
5/10