Nic niespodziewanego

Dominika Węcławek

Angie Stone "Unexpected", Universal

Okładka albumu "Unexpected"
Okładka albumu "Unexpected" 

Dwa kroki w tył, jeden w bok - tak w skrócie można podsumować to, co Angie Stone zrobiła na swojej najnowszej płycie. Rozkołysanemu "Unexpected" bliżej do brzmień sprzed ponad dekady, niż do współczesności.

Angie zawsze miała klasę, a jej wokalne dokonania bez problemu broniły się same. Żadnych studyjnych tricków czy sztucznych ulepszaczy. Zarówno talentu, jak i ciała miała dwa razy więcej od większości koleżanek po fachu. I nigdy braków tego pierwszego nie maskowała obnażaniem drugiego.

Od debiutanckiego krążka, wydanego 11 lat temu, świetnie przyjętego "Black Diamond" artystka prezentowała też olbrzymie przywiązanie do starego, dobrego r'n'b. Były więc stylowe pościelówy, obfitujące w ciepłe, analogowe brzmienia, a w tekstach dominowało silne poczucie kobiecości. Kto zakochał się w takiej pani Stone, ten nie zawiedzie się, sięgając po jej najnowszy album. No, może poza małymi wyjątkami, ale o tym później.

Bo początki są dobre. "Unexpected" otwiera Sly Stone z fragmentem przeboju "Family Affair", tego samego, który The Black Eyed Peas wykorzystali niegdyś do przebojowego "Weekends", a Angie Stone wraca do epoki, gdy na parkietach królowali Tony! Toni! Tone! Sama wtedy zresztą nagrywała i jej współpracownikiem był znakomity Raphael Saadiq. Co prawda, w dalszej części albumu nie brakuje sympatycznych retro-piosenek ("I Ain't Hearin You" , "Maybe", "Hey Mr DJ"), ale próżno szukać głośnych nazwisk czy wybitnych kompozycji.

Z jednej strony miło słyszeć, że dla niektórych XXI wiek nigdy nie nadszedł, z drugiej nasuwają się pytania o to, co w tym wydawnictwie takiego niespodziewanego, że artystka postanowiła zatytułować je "Unexpected"? Może smutne momenty, kiedy Angie Stone próbuje wskoczyć w skórę współczesnych gwiazdek popu? Choćby "Free", duet z wokalistą Ricco Barrino? Ten nie jest może drugim D'Angelo, ale pozwala wyobrazić sobie, jak fajnie byłoby gdyby potwornie długo nieobecny król neosoulu znów złapał za mikrofon i przynajmniej na polu muzycznym (na osobistym ta dwójka raczej nigdy już nic nie zbuduje) znów zdziałał coś wspólnie z Angie. Niestety, producent Jazze Pha - nagrywający choćby ze Slick Rickiem czy OutKast - próbuje być jak Timbaland, czym psuje cały numer. Z kolei "Tell Me" przeraża już od pierwszych, syntetycznych dźwięków. Stone wykorzystuje natomiast efekt auto-tune. Po co to tanie pozłotko, skoro nowych fanów raczej nie zachęci, a starych tylko zirytuje?

Niech już wokalistka będzie sobą. O wiele przyjemniej słucha się jej, kiedy jest autentyczna i mało odkrywcza. Wówczas krytykantów można zgasić prostą prawdą: "Muzyka miała kiedyś więcej duszy".

6/10

Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas