Aborygeński bard Gurrumul, ulubieniec Bjork, Eltona Johna i Stinga, właśnie znalazł się na okładce prestiżowego magazynu "Rolling Stone". Niestety, nie zobaczy tego na własne oczy, bowiem jest niewidomy. Ale z pewnością wie, jak ciężko na światową sławę pracował i że na wszystkie zaszczyty sobie zasłużył.
Choć światowa krytyka ekscytować będzie się wydawaną akurat płytą "Rrakala", my mamy do nadrobienie zaległości sprzed trzech lat. Bardzo dobrze, że nad Wisłą pojawił się kapitalnie wydany krążek "Gurrumul". Tu nie miało się co zestarzeć, a o jakości pozycji świadczy wiele więcej niż poligrafia.
"Urodziłem się niewidomy i nie wiem dlaczego / Bóg z pewnością wie, przecież tak mnie kocha / kiedy, dorosłem moja dusza już wiedziała / wtedy nauczyłem się czytać ten pełen zniszczenia świat" - przyznaje członek klanu Gumatj. Że błysnę tu myślą na miarę kolorowej prasy kobiecej - niewidomi widzą więcej, bo czują więcej. Nie trzeba być bohaterem Marvela, by zmysły wyostrzyły się do poziomu nieosiągalnego dla innych. Przykłady? Proszę bardzo. Stevie Wonder - w kwestii o kompozycji i wokalu, cud na miarę nazwiska. Albo Amadou z malijskiego duetu Amadou i Mariam, który robi z gitarą takie rzeczy, że w rankingach umieszczany jest pomiędzy anglosaskimi rockowymi legendami.
I Yunupingu do tego towarzystwa bez wątpienia pasuje. Śpiewa, gra, pisze piosenki - wszystko to z duszą i bezbłędnym warsztatem. Co do szarpania strun - jest adekwatne; stonowany, idealnie wyważony materiał nie zostawia mu miejsce na szaleństwa. Głos? Fenomenalny. Jeden z tych, o których mówi się "anielski" czy "złoty", na miarę Salifa Keity czy Youssou N'Doura. I nie chodzi tu o skalę, a o ogrom emocji, jaki jest w stanie wyrazić. Wysoki, perfekcyjnie harmonijny, powoduje, że gdy poświęcić mu odrobinę uwagi, nie można się od niego oderwać. Nawet Chuck Norris nie dałby rady nacisnąć "stop". Utwory mogą zlewać się ze sobą, początkowo dłużą się, choć w końcu budują całość, składając się na ujmujący obraz krainy łagodności. I nie mam tu na myśli krakowskich piwnic, a tropikalną, monsunową północ Australii. Przywiązania do ojczystej ziemi i jej piękna nie sposób namalować, trudno wyrazić je słowami. Utwory z "Gurrumula" pozwalają je zrozumieć. Chcielibyśmy tam być. A co więcej, w pewien sposób jesteśmy.
Starsi słuchacze album pokochają, o tym jestem przekonany. Wcale nie dlatego, że wypada i że Sting mówiąc o artyście rzucił coś o "wyższej formie bytu". Warto jednak powalczyć o młodych, dla których etykietka "world music" to obciach, i albo ograniczyliby zjawisko do niszowych imprez z muzyką ludową, albo wypchnęli je w stronę do imprez spod znaku "smooth", gdzie klaszcze się w ręce i cmoka z zachwytu w takt komplementów Marka Niedźwieckiego i Grażyny Torbickiej. Gurrumul nie ma zbyt wielu kart przetargowych. To "tylko" gitara akustyczna, czasem kontrabas plus świetny głos i piękne melodie. Za co jednak innego chwali się na przykład Fleet Foxes? To prawda, amerykańscy folkowcy mają jeszcze bliskie poezji teksty, podczas gdy Aborygen śpiewa zazwyczaj o rzeczach bardzo prostych, nasycając wersy nieskończoną ilością nazw własnych i zadziwiając europejskie ucho specyfiką plemiennego języka (patrz wspominany w tytule kot). Ale wzrusza jak mało kto.
8/10